poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Delyth: osiem

     Rodzice Quina odholowali nas do pierwszej stacji benzynowej i odjechali. Chłopak zatankował do pełna i kupił nam po czekoladowym batoniku. Dalej jechaliśmy w ciszy. Nie chciałam rozmawiać o Bryanie. To była chwila słabości. Niepotrzebnie do niego dzwoniłam. Sądziłam, że zrozumiał mój liścik. Nie chciałam mieć z nim już wspólnego, a on zaczyna mnie całować gdy tylko mnie zobaczy. Zerknęłam na Quinlana. On taki nie był. Quin to totalna ciapa. Nikogo nie udaje, na niczym mu nie zależy, jest beztroski.
     — Twoja rodzinka nie jest wcale taka straszna — powiedziałam, ściskając w dłoni moją czapkę. Strasznie jej nie lubiłam i gdyby chłopak mi jej nie spakował, w życiu bym jej nie założyła. Już on wyglądał w niej lepiej ode mnie.
     — Nie każdy ojciec biega za chuliganami z wiatrówką — rzekł, uśmiechając się. To było nawet śmieszne. Mój ojciec nie przejąłby się tym, że mam problemy. Pewnie jeszcze zapłaciłby odpowiednim osobą by się mnie pozbyć.
     — Nie mówiłaś nic, że masz chłopaka. — Z zamyśleń wyrwał mnie głos Quinlana. Zerknęłam na niego.
     — Raczej miałam. Wolę się do niego nie przyznawać — odparłam.
     — Nie dziwę się. Na co chłopakowi zabawkowe kajdanki? — spytał śmiejąc się. Spojrzałam nie niego z politowaniem. — Dobra, lepiej nie wiedzieć — dodał prędko. Quin był nawet zabawny. Szkoda, że nie spotkałam go wcześniej, może wtedy moje życie nie byłoby takie szare i nudne? Wyrzuciłam prędko tę myśl z głowy. Nie mogę sobie pozwolić na takie przyzwyczajenie do niego. On tak naprawdę mnie nie zna, a ja nie znam go. Jesteśmy tylko wspólnikami, nikim więcej.
     Udało mi się zdrzemnąć przez pół godziny. Musiałam przyznać, że Quin nie był wyśmienitym kierowcą. Przyspieszał na nierównej drodze i cały czas jechał poboczem, mimo iż z drugiej strony nic nie jechało.
     — Mogę poprowadzić? — spytałam. Po chwili rozległ się jego szczery śmiech. Chichrał się jak plastikowa zabawka na baterię. Był to taki grzechoczący dźwięk, całkiem miły dla ucha. Kąciki ust same mi drgnęły, gdy tylko go usłyszałam.
     — Żartujesz sobie? — zapytał, nawet na mnie nie patrząc. Wciąż był rozbawiony, a ja nie wiedziałam czym.
     — Potrafię prowadzić. Quin, proszę. Przecież jest pusta droga, a tak w ogóle to będziesz siedzieć z boku — powiedziałam, ciągnąc go za łokieć. Chłopak pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.
     — W życiu nie oddam ci mojego pikapa — rzekł. Skrzyżowałam ręce na piersi.
     — Nie denerwuj mnie, bo dostanę ataku i będzie ze mną źle — pogroziłam. Chłopaka chyba to przestraszyło, bo szybko zmiękł.
     — Okej, ale nie jedziesz szybko i zaraz się zmieniamy — odparł. Uśmiechnęłam się do siebie, triumfując. Quinlan zatrzymał samochód i zamieniliśmy się miejscami. Nie wiedziałam czego chłopak tak się spina.
     — Wyluzuj — rzekłam, naciskając na pedał gazu. Samochód szarpnął i pognał naprzód. Wiele razu śniło mi się, że prowadzę auto. Przeważnie w tych snach coś mi nie szło, a teraz... było podobnie. Zapomniałam wspomnąć Quinowi, że nigdy nie siedziałam za kółkiem i to jest mój pierwszy raz.
     — Zwolnij! — polecił, wbijając palce w fotel. Zaparł się nogami, jakby bał się, że zaraz wystrzelą go z katapulty. Lubiłam doprowadzać go do szału. Śmiesznie wyglądał jak się bał. Zagryzłam wargę, czując satysfakcję. Przyspieszyłam.
     — Del, wpadniemy w poślizg, zwolnij! — ryknął, łapiąc mnie za ramię.
     — Co ty wygadujesz, panuję nad tym —odparłam.
     — Patrz na drogę! — krzyknął. Czego on tak dramatyzował. Mogę prowadzić z zamkniętymi oczami. Skręciłam nagle, wjeżdżając na boczną drogę. Towarzyszyło mi takie wspaniałe uczucie. Miałam ochotę robić tylko ostre zakręty.
     — Turba! Zabijesz nas! — lamentował Quin. Nie był chyba tak bardzo zdeterminowany by hamować ręcznym, jeszcze nie... Nacisnęłam pedał gazu, patrząc jak wskaźnik pokazuje sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nagle wjechałam w dziurę i szarpnęło nami. Quinlan uderzył głową o dach, jęcząc głośno.
     — Szybciej, szybciej! — nuciłam pod nosem.
     — Zmieniasz w ogóle biegi?! — zapytał z drżącym głosem.
     — Kurde, nie...
     Zmieniłam szybko bieg, było to trochę trudne, ale w końcu się mi udało.
     — Turba, turba, turba, turba! Nie na jedynkę! — wrzasnął, szarpiąc skrzynią biegów. Nie wiedziałam o co mu chodziło. — Hamuj! Zatrzymaj wóz! Hamulec! Stój! — zaczął krzyczeć. Popsuł mi tym zabawę. Nacisnęłam stopą na hamulec. Pikap zatrzymał się z szarpnięciem. Quin wyłączył silnik,zabierając kluczyki. Otworzył drzwi, wychodząc. Myślałam, że chce się zamienić miejsce, ale on ruszył w stronę lasu, obok którego się zatrzymałam.
     — Gdzie cię niesie? —spytałam. Chłopak odwrócił się, patrząc na mnie. Przewrócił oczami.
     — Muszę się przejść, a ty tu zostań! Rozumiesz? Nie chcę się kłócić! Turba, turba, turba... —Wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie. Nie zależało mi by włóczyć się z nim po lesie, więc wróciłam do samochodu. Szkoda, że zabrał mi kluczyki. Pokręciłabym się w kółko samochodem i do dosłownie. Uwielbiałam robić zakręty.
     Siedziałam w samochodzie dobre kilka godzin. Każdy normalny człowiek o tej porze już śpi. Nikt chyba nie powinien włóczyć się w nocy po lasach. Gdybym miała kluczyki, odpaliłabym samochód, włączyła światła i poszukałabym Quinlana. Zrobiło się upiornie zimno, więc założyłam na siebie sweter chłopaka i swoją głupią czapkę z pomponem. Wcisnęłam ręce do kieszeni, chcąc je ogrzać. Pewnie Quin chce się odegrać za to, że za szybko jechałam. Zapewne myśli, że uda mu się mnie nastraszyć trochę. Chłopak wie jednak o mojej rzekomej chorobie i chyba nie zostawiłby mnie tak na pastwę losu. A może to celowe zagranie? Może Quin mnie nienawidzi i od początku chciał się mnie pozbyć. Serce mi przyspieszyło. Nie, on taki nie jest. Chciałam wziąć jego telefon i sprawdzić godzinę, tyle, że go nie było. Chłopak musiał zabrać go ze sobą. Pewnie mi już nie ufa.
     Przeniosłam się na tylne siedzenia, kładąc się. Przykryłam się swoim płaszczem, wkładając pod głowę bluzę z torby. Otarłam wierzchem dłoni łzy, które spłynęły mi po twarzy. Czy rzeczywiście była taka okropna? Nie dziwię się dlaczego rodzice się ode mnie odwrócili i ich nie obchodzę. Zapłakałam cicho, zwijając się w kulkę.

     Zbudziły mnie męskie śmiechy. Skuliłam się bardziej, zasłaniając głowę płaszczem. Może mnie nie zobaczą i sobie pójdą? Nagle drzwi się otworzyły.
     — Del? — usłyszałam głos Quina. Podniosłam się prędko. Chłopak nie był sam. Poczułam jak na moje policzki wyskakują palące rumieńce. Nie miałam pojęcia skąd Quinlan wytrzasnął tego przystojnego chłopaka. Był wysoki i dobrze zbudowany, lepiej niż Bryan. Miał ciemne, krótkie włosy, kwadratową twarz i silne ramiona. Uśmiechnął się do mnie, co od razu odwzajemniłam.
     — Sorry, że cię tak zostawiłem samą na noc, ale musiałem trochę odreagować — powiedział Quinlan. Wyszłam na zewnątrz, stając obok przystojnego chłopaka.
     — Nie przedstawisz mnie swojej koleżance? — spytał po chwili, patrząc wprost na mnie, a ja miałam wrażenie, że rozpuszczam się jak kostka lodu na słońcu. Oh, ten jego głęboki głos... Rozmarzyłam się i wtedy stało się coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć.
     — Delyth, to mój kumpel Mo — powiedział, a ja miałam ochotę krzyczeć jak bardzo świat jest niesprawiedliwy. To był ten sam Mo, który nabijał się z mojego tyłka. Dlaczego? Dlaczego na mojej drodze stają przystojni idioci, albo po prostu idioci? Westchnęłam cicho. Teraz obydwaj poczują moją zemstę.
     Zakasłałam, na początek cicho. Po chwili zachwiałam się i upadłam na kolana. Pochyliłam się do przodu, dysząc głośno. Quinlan wiedział już, że mam atak.
     —Delyth, powiedz, że nie wypiłaś wszystkiego — rzekł, nurkując w samochodzie. Zaczął szukać mojego termosu. — Morgan! Pilnuj, żeby nie przestała oddychać — wrzasnął, grzebiąc w torbie. Mo pochylił się nade mną, nie wiedząc zbytnio co robić.
     — Oddychasz jeszcze? — spytał. Dobił mnie tym pytaniem. Wolałam nie wiedzieć co ci dwaj sobą reprezentowali gdy zostawali sami ze sobą. Istny debilizm! Opadłam twarzą na śnieg, mimo iż był zimny.
     — Morgan, podnieś ją, ona się udusi! — krzyknął Quin z samochodu. Po chwili poczułam jak chłopak mnie przekręca na plecy.
     — Quin, chyba już się nie dusi — rzekł Mo, gdy wstrzymałam oddech. Byłam w tym dobra, mogłam wytrzymać bez oddychania bardzo długo.
     —Turba!
     Quinlan chyba wyskoczył z samochodu. Po chwili siedział obok mnie. Nachylił się, sprawdzając czy oddycham.
     — Turba! Ona nie oddycha! Jak się robi sztuczne oddychanie?! — wrzasnął. Słyszałam strach w jego głosie.
     — Stary, myślisz, że pamiętam? Chyba wagarowałem jak uczyli tego w szkole — rzekł. Dobrały się, dwa matoły. Już miałam zacząć oddychać, gdy poczułam ciepłe wargi Quinlana na swoich. Wdmuchiwał we mnie powietrze, pomijając fakt, że zapomniał zatkać mi nosa i odchylić głowy do tyłu. Ja jednak żyłam i oddychałam, dlatego nadmiar powietrza sprawił, że zakasłałam. Chłopak odsunął się ode mnie. Odetchnął z wyraźną ulgą. Nie sądziłam, że posunie się tak daleko i zacznie ratować mi życie, to było miłe. Uśmiechnęłam się niepewnie.
     — Dziękuję — powiedziałam cicho. Quin kiwnął lekko głową, podając mi termos z sokiem jabłkowym.
     — Okej, to było dziwne — skomentował Morgan, podnosząc się i otrzepując z śniegu. że też ja uważałam go za atrakcyjnego. Chyba nie należy sugerować się pierwszym wrażeniem.
     — Chcesz odpocząć, dobrze się czujesz? Turba, przestałaś oddychać. Zdarzyło ci się to kiedyś? — Quinlan zawalił mnie masą pytań, na które nie chciało mi się wymyślać odpowiedzi.
     — Pomożesz mi się podnieść. Trochę zimno mi w tyłek — rzekłam. Chłopak wziął mnie na ręce i posadził w samochodzie, na tylnych siedzeniach.
     — Zdrzemnij się, a jak byś się źle poczuła, to wołaj. Ja i Mo będziemy tu — powiedział. Kiwnęłam głową. Po chwili zamknął drzwi i podszedł do Morgana.
     — Ale byłeś pomocny! Ona prawie umarła! — rzekł. Wszystko słyszałam, mimo iż szyby i drzwi były pozamykane.
     — Skąd mogłeś wiedzieć co się dzieje? Nigdy nie widziałem duszącego się człowieka, po chwili przestała, więc myślałem, że jest okej. Dlaczego wciąż ją tu trzymasz? Czy to nie jest dobre miejsce by ją zostawić? Kiedy pójdzie zrobić siku, odjedziemy stąd, co ty na to? — rzekł. Zacisnęłam dłonie w pięści. Głupi Morgan!
     — Przestań, to głupie. Możemy już o niej nie mówić? Tak w ogóle to mam propozycję. Pojedźmy do ciebie. Idź po swój samochód, pamiętasz, gdzie go zaparkowałeś?
     — Nie wiem czy to dobry pomysł. Nie mogłeś powiedzieć rodzince, że nie chcesz ich w domu? —zapytał Mo. Quin westchnął głośno, uderzając dłońmi o uda.
     — I tak by to do nich nie dotarło. Jak coś sobie postanowią to tak musi być — rzekł.
     — Dobra, jedź do mnie. W razie problemów to dzwoń i radziłbym pozbyć się tobie tej smarkuli — powiedział Mo, klepiąc przyjaciela po plecach.
     Jak on mnie nazwał? Smarkulą?! Byłam prawie dorosła! Zastanawiałam się ile Quinlan mu o mnie powiedział. Pewnie wszystko. Nie wiedziałam już czy ja i Quin jesteśmy w tej samej czy innej drużynie.

Quinlan: siedem

     Nie mogłem znieść widoku moich rodziców, którzy zamieniali mój kochany domek w zawaloną gratami chatynkę, więc wyszedłem na spacer. Delyth szła za mną, idąc po moich śladach. Już nawet zapomniałem o jej kłamstwie. Miałem poważniejsze kłopoty. Akurat teraz gdy potrzebowałem porozmawiać z Mo, nie mogłem złapać zasięgu. Nigdy nie byłem bardziej załamany.
     Schyliłem się i wziąłem śnieg w ręce. Nie miałem rękawiczek, przez co moje dłonie stały się czerwone. Uformowałem śnieżkę, a było to trudne, gdyż temperatura spadła poniżej zera. Odwróciłem się do Delyth i rzuciłem w nią. Zachwiała się i upadła na plecy, a wtedy zaśmiałem się głośno. Nie chciałem jej denerwować, bo jeszcze dostałaby ataku, ale strasznie się nudziłem. Dziewczyna marudziła coś pod nosem, wstając i otrzepując śnieg ze spodni. Włożyłem ręce do kieszeni kurtki, wyczuwając papierki po cukierkach.
     — Zachowujesz się jak dzieciak — powiedziała, co wcale nie było dla mnie obrazą. Nawet teraz wierzyłem, że polecę z Piotrusiem Panem do Nibylandii i zakumpluję się z Dzwoneczkiem.
     — A ty jesteś dzieciakiem — odparłem, wzruszając ramionami. Delyth podeszła bliżej, idąc po moich śladach.
     — Mam siedemnaście lat i jestem bardziej dojrzalsza od ciebie. A tak w ogóle, to ile ty masz lat, co? — zapytała, łapiąc się jedną ręką pod bok. Drugą obejmowała termos pod kurtką. Strząchnąłem płatki śniegu z włosów. Nie wziąłem czapki, ale byłem pewien, że mama jakąś mi przywiozła.
     — Dwadzieścia — wyjaśniłem. Delyth uśmiechnęła się lekko, mrużąc oczy, przez co zamieniły się w dwie czarne kreski. Śmiesznie wyglądała. Wyciągnęła spod kurtki termos i go odkręciła. Napiła się gorącego, jabłkowego soku. Jej usta były różowe, ale tak bardzo, że wydało mi się to niemożliwe. Zacisnęła je w wąską linię, patrząc na mnie.
     — A twoja siostra?
     — Urodziła się rok później i to z nadwagą. No dobra, bez nadwagi, ale zawsze była gruba — odparłem. Lubiłem mówić o Brianie, nawet obcym ludziom. Była nieznośna i niech wszyscy o tym wiedzą. — Strasznie jej nie cierpię — dodałem, kopiąc bryłkę lodu. — Chodziła z moim każdym kumplem. To znaczy byłymi kumplami. Morgan by sobie nigdy nie pozwolił. Myślimy tak samo — oznajmiłem, stukając się palcem w czoło. Na myśl o Mo, mój żołądek ścisnął się mocno. Dawno się nie widzieliśmy. — Ona też mnie nie lubi. Nie mam pojęcie dlaczego przyjechała — dodałem po chwili. Dość miałem swojej rodziny. Chciałem mieszkać sam, kupować sobie jedzenie sam, decydować w co się ubieram sam. Spojrzałem na ciągnącą się za mną Delyth. — Chcesz wyruszyć w góry? — spytałem. Zatrzymała się, patrząc na mnie z uśmiechem. Myślała, że żartuję.
     — Myślałam, że już jesteśmy w górach — powiedziała.
     — Miałem na myśli te prawdziwe góry, po których trzeba się wspinać i w ogóle. Muszę jakoś uciec od rodziców, ale nie mogę ciebie zostawić, bo jeszcze dowiedzą się o twojej chorobie albo naszym kłamstwie — wyjaśniłem. Szczerze to wędrówka z nią była jedną z ostatnich rzeczy na jaką miałem ochotę, ale było to odrobinę ciekawsze od czasu spędzonego z moją rodziną. — Nakupię tyle termosów ile będziesz chciała — dodałem.
     — Nie mam ciepłych ubrań — zauważyła. Wzruszyłem ramionami.
     — Ale ja mam.

     Wpadłem do domu, nie zdejmując nawet butów i pobiegłem z prędkością huraganu w stronę swojego pokoju. Obmyśliłem genialny plan, w którym to: 1. Wbiegam do domu (już to zrobiłem). 2. Pakuję do torby najpotrzebniejsze rzeczy. 3. Wstępuję do łazienki i robię siku. 4. Oznajmiam swojej rodzinie, że jadę z Delyth i że nie będzie nas dzień lub dwa, lub nawet więcej.
     Wszystko poszłoby sprawnie, gdyby Briana nie wlazła przede mną do łazienki. Zawsze pakowała się przede mną, gdy miałem silną potrzebę. Robiła to specjalnie. W naszym starym domu też była tylko jedna łazienka i gdy darłem się przez całe podwórko, że ją zajmuję, Briana rzucała wszystko to, co robiła i mnie uprzedzała, przez co zmuszony byłem kilkakrotnie iść za dom i tam oddać swoją potrzebę. Nie mogłem jednak wyjść na zewnątrz, bo odmrożę sobie ważne narządy.
     — Briana! Wychodź! To moja personalna łazienka — wrzasnąłem, tłukąc pięściami o drzwi. Mój dom, moje zasady, turba! — Liczę do trzech i wchodzę — oznajmiłem, po czym nacisnąłem klamkę. Moja siostra stała przed umywalką i w sumie to nic nie robiła, chyba, że liczyła smugi na lustrze, a było ich całkiem sporo. Odepchnąłem ją na bok, plącząc się w kurtce, której nie zdjąłem.
      — Fuj! Mamo! Quinlan przy mnie sika! — zawołała. Ignorowałem ją. Ulżyło mi i przez chwilę nic się dla mnie nie liczyło. — Jesteś obrzydliwy — dodała. Uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na jej okrągłą buzię.
     — To mój dom i wszystko tu jest moje — oznajmiłem, a wtedy wzięła do ręki pudełko tamponów z szafki i uniosła wysoko brwi. — To znaczy prawie wszystko. To jest akurat Delyth — dodałem prędko. Przypomniałem sobie o swoim planie, więc postanowiłem nie marnować czasu na rozmowę z Brianą. Wybiegłem z łazienki, zgarniając po drodze torbę. Zbiegłem po schodach, drąc się głośno, by rodzice usłyszeli: — Jadę z Delyth, nie będzie nas kilka dni!
     Wybiegłem z domu, kierując się w stronę pikapa, w którym siedziała już dziewczyna. Wrzuciłem torbę na tylne siedzenia i zająłem miejsce za kierownicą. Odpaliłem silnik i wykręciłem, patrząc w lusterko. Paliwa starczy mi na kilka godzin jazdy. Zatankuję na pierwszej stacji benzynowej, którą zobaczę. Nie potrafiłem ukryć szczęścia. Uwolnię się od siostry i rodziców, a Delyth wkręcę w coś, by też dała mi spokój na jakiś czas. Kupię jej krzyżówki, dziewczyny chyba to lubią, przez co będę miał czas tylko i wyłącznie dla siebie.
     — Co wziąłeś? — spytała, sięgając po torbę. Położyła ją sobie na kolanach, przeglądając jej zawartość. Usłyszałem jak wzdycha ciężko. Zaczęła wyciągać ubrania i składać je równo. Sparowała także skarpetki, których wrzuciłem tu garść. — Była to chyba spontaniczna decyzja — zauważyła, grzebiąc głębiej. Przytaknąłem, patrząc na zaśnieżoną drogę. Nie miałem konkretnego celu, po prostu pragnąłem się urwać z domu.
     Delyth o dziwo nie dostała w ogóle ataku, a nie odkręciła termosu ani razu. Może jej się polepszyło? Drzemała właśnie z głową na swoim ramieniu, budząc się co jakiś czas, gdy wjechałem na jakiś kamień. Zapomniałem zatankować, przez co mój pikap zatrzymał się na samym środku drogi. Postanowiłem nie budzić Delyth i popchać go trochę, by przynajmniej stał na poboczu. Wysiadłem, czując jak zimno atakuje moje ciało. Pierwszy raz pożałowałem, że nie wziąłem czapki albo rękawiczek. Rozmasowałem ręce, chuchając na nie, ale niewiele to dało. Wiedziałem, że o czymś zapomnę, ale by mijać piętnaście różnych stacji benzynowych i w żadnej się nie zatrzymać? Zacząłem pchać, ale doszedłem do wniosku, że mój pikap nie ruszył się nawet na centymetr. Ugrzązł? Briana przesunęłaby go jednym palcem. Zaśmiałem się cicho, mimo powagi sytuacji. Po chwil usłyszałem jak drzwi od strony pasażera otwierają się. Delyth stanęła obok mnie, obejmując swoje ramiona.
     — Dlaczego stoimy? — spytała. Zastanawiałem się, jakby to jej powiedzieć, by się nie wściekłą i nie dostała ataku.
     — Paliwo się skończyło — powiedziałem bardzo łagodnie. Mimo wszystko na jej twarzy pojawiły się wypieki. Zamrugała kilkakrotnie, patrząc na mnie jak na ofiarę.
     — Wywiozłeś nas gdzieś daleko i chcesz mi powiedzieć, że nie masz paliwa?! — krzyknęła. Uciszyłem ją, podnosząc ręce w obronnym geście. — Umrzemy tu przez ciebie! — jęknęła, wchodząc z powrotem do samochodu. Trzasnęła drzwiami. Typowa dziewczyna. To na faceta spada ciężar myślenia. Ktoś na pewno będzie tędy jechał, a wtedy nam pomoże, a z resztą z chęcią się zdrzemnę.
     Okrążyłem pikapa, oglądając uważnie opony i sprawdzając, czy nie są przypadkiem przebite. Nie uważałem, że dotknęła nas tragedia. Gdy otworzyłem drzwi od strony kierowcy, zorientowałem się, że ekran moje telefonu gaśnie, a to znaczyło, że był przed chwilą używany. Popatrzyłem na Delyth, która najwidoczniej usnęła. Albo udawała. Szarpnąłem jej ramię, a wtedy podskoczyła ze strachu. Mała spryciula.
     — Co robiłaś z moim telefonem? — spytałem. Nie odpowiedziała. Jeśli myślała, że tak łatwo owinie mnie wokół palca, to się grubo myliła. Byłem inteligentny. Dowiem się, co knuje. Może jest tu nielegalnie? Uciekła ze swojego ojczystego kraju, dlatego nie ma ze sobą dokumentów? Mogła mnie przecież okłamać. Przejrzałem dokładnie swój telefon, widząc nieznany numer, do którego rzekomo dzwoniłem kilka minut temu. Nie była jednak tak chytra i rozumna i zapomniała go wykasować. Pokazałem jej numer. — Kto to jest? — zapytałem, trzaskając za sobą drzwiami, bo dopiero teraz usiadłem za kierownicą.
     — Skąd mam wiedzieć. To twój telefon — zauważyła. Miałem jej serdecznie dość. Najpierw ona, potem moja rodzina. Co jeszcze! Kogo mam wpuścić do domu następnego?
     — Myślisz, że jestem na tyle głupi? — spytałem, chwytając ją za kołnierz. Wyglądała na przestraszoną, mimo iż usiłowała to przede mną ukrywać. Nic nie odpowiedziała, co zdenerwowało mnie jeszcze bardziej. — Wyjdź stąd — poleciłem. Jej wargi drgnęły.
     — Ale...
     — Wyjdź stąd. Nie obchodzi mnie co zrobisz, nie chcę cię tu widzieć, rozumiesz? — warknąłem. Kiedy pokręciła uparcie głową, wyszedłem za zewnątrz i otworzyłem drzwi od jej strony. Chwyciłem ją za rękaw i siłą wyciągnąłem z samochodu. Stawiała opór. Czułem jak mnie kopnie i drapie, ale co mogła mi zrobić? Byłem silniejszy. Szarpnąłem ją, popychając jak najdalej od siebie. Rozpędzona zrobiła kilka kroków do tyłu. Oboje usłyszeliśmy trzask. Lód. Stała na lodzie.
      — Ty dupku! Wyciągnij mnie stąd! — krzyknęła w moją stronę, obejmując mocno swoje ramiona. Widziałem jak drży, mimo iż było już całkiem ciemno. Rysa biegnąca między jej nogami powiększała się powoli. Gniew ustąpił. Przecież nie chciałem jej utopić w lodowatym jeziorze, które najwidoczniej znajdowało się obok drogi. Jej policzki lśniły od potu albo łez, albo tego i tego. Kolana jej się trzęsły. Z każdą próbą dotarcia do drogi, lód trzaskał nieprzyjemnie.
     — Nie ruszaj się, idę do ciebie — oznajmiłem, zbliżając się powoli. Mimo iż pokręciła głową, niezdolna wydusić nic z siebie, postąpiłem krok naprzód. Złapię ją za rękę i jakoś tutaj przeciągnę. Nieraz widziałem coś takiego na filmach. Nie może się nie udać.
     Delyth zamarła w bezruchu. Miałem wrażenie, że boi się nawet oddychać. Ja za to połykałem mroźne powietrze, które było tak samo ostre jak szpilki i kuło mnie w gardło. Mimo iż uważałem ją za irytującą smarkulę, nie miałem zamiaru patrzeć jak tonie. Zdziwiłem się nieco faktem, że mimo stresu nie dostała ataku. Jeszcze tego mi brakowało. By zaczęła się rzucać.
     Wyciągnąłem ręce w jej stronę, pochylając się najbardziej jak tylko mogłem. Mimo wielkiego wysiłku brakowało mi do niej jakichś pięciu centymetrów. Zaryzykowałem i podszedłem bliżej. Nie miałem pojęcia co ja w ogóle robiłem! To wszystko działo się tak szybko. Lód pod jej stopami pękł, ale jakoś udało mi się ją chwycić, ale zamiast odciągnąć, zamieniłem się z nią miejscem. Nie ukrywam, że byłem cięższy. Zarwałem całkowicie lód, wpadając do lodowatej wody. Potrafiłem pływać i szło mi to całkiem nieźle, ale woda była tak przeraźliwie zimna, że moje ciało w kilka sekund stało się sztywne i niezdatne do niczego. Szamotałem się, nie mogąc wypłynąć na wierzch. Byłem pewny, że zaraz dotknę dna. Poczułem nagle ból przy skórze głowy. Ktoś ciągnął mnie za włosy, a potem za ucho. Przestałem się szarpać, bo powietrze mi się skończyło. Oszołomiony, nie wiedziałem co się dzieje.
     Zakasłałem, plując wodą. Zorientowałem się, że leżę na brzuchu, a Delyth siedzi na mnie i tłucze moje plecy pięściami. Przestała, słysząc jak usiłuje zaczerpnąć haust powietrza. Przez chwilę nie mogłem otworzyć oczu, ani nawet unieść rąk do twarzy. Cały się trzęsłem.
     — Wstań, szybko, podnieś się — poleciła, ciągnąc mnie za ramiona. Dźwignąłem się wolno z kolan, idąc w stronę otwartych drzwi od pikapa. Wsunąłem się na tylne siedzenia, zwijając w ciasny kłębek. — Rozbierz się! Musisz założyć coś suchego — powiedziała.
     — Zaraz — odparłem. Poczułem jak Delyth bije mnie po nogach.
     — Rozbieraj się! Chcesz umrzeć? — spytała. Pokręciłem głową, biorąc do ręki torbę. Ściągnąłem z siebie mokre ubranie, przebierając się w coś suchego. Wciąż telepałem się jak głupi. Serce biło mi w szaleńczym tempie. Włożyłem palce do buzi, ogrzewając je. Zorientowałem się, że dziewczyna podsuwa mi pod nosem kubek z parującym gorącym sokiem jabłkowym. Wypiłem wszystko na raz, czując przyjemne ciepło rozprzestrzeniające się po moim przełyku. Delyth oddała mi swoją czapkę i mimo iż była damska, założyłem ją bez wahania. Skuliłem się, przytulając siebie mocno, by było mi ciepło. Trochę pomogło. Czułem się jak idiota, bo upokorzyłem się przed dziewczyną, mimo iż ta dziewczyna była i jest irytująca i nie przepadam za nią. Gdybym nie wyrzucił jej z samochodu, nie wpadłbym do tego głupiego jeziora. Zacząłem rozcierać ręce.
     — Mimo iż to twoja wina i wiedz, że zachowałeś się jak palant, dziękuję ci — powiedziała cicho Delyth, nachylając się w moją stronę. Pocałowała moje czoło. Jej wargi wypaliły mi dziurę w głowie. Były gorące. Może było to głupie, ale wcale nie obraziłbym się jakby wycałowała mi całą twarz. Nie pogardzę ciepłem nawet w takiej formie, mimo iż szczerze jej nie znoszę. — Dobrze się czujesz? — spytała. Kiwnąłem twierdząco głową, a wtedy przeszła na przód i przekręciła kluczyki w stacyjce. Paliwo było tak mało, że nigdzie nie pojedzie, a z resztą samochód utknął. Delyth jednak włączyła tylko ogrzewanie, podkręcając je tak bardzo, że po paru minutach zacząłem się pocić. Ułożyłem się wygodnie na tylnych siedzeniach i zamknąłem oczy, zmuszając się do snu.

     Gdy się obudziłem, strasznie chciało mi się siku. To chyba przez litry wypitego soku jabłkowego. Usłyszałem ciche stuknięcie, które z początku myślałem, że tylko wymyśliłem, ale po paru chwilach odezwało się jeszcze raz. Przetarłem oczy, orientując się, że w środku samochodu nie ma Delyth. Uciekła? Dopiero teraz zauważyłem dwoje ludzi obściskujących się i całujących i to wszystko na masce mojego pikapa. Wyszedłem na zewnątrz, czując jak moja szczęka opada na ziemię. Delyth całowała się z jakimś umięśnionym chłopakiem.
     — Ze wszystkim obrzydliwych rzeczy jakie widziałem, ta jest najgorsza — oznajmiłem. Oboje oderwali się od siebie, łapiąc powietrze. Delyth zaczesała włosy za uszy, rumieniąc się. Popatrzyłem na jej kolegę. Był niższy ode mnie może o jakieś dwa centymetry, ale ciało miał lepiej zbudowane. Wyglądał jak typowy bandzior. Krótko obcięty ze skórzaną kurtką.
     — Już nie śpisz? Jak się czujesz? — spytała mnie Delyth.
     — Po tym co widziałem znacznie gorzej — przyznałem. Nie żebym był jakimś znawcą pocałunków, czy co. Miałem wprawdzie tylko jedną dziewczynę i chodziliśmy ze sobą jakieś dwa tygodnie. Miałem może trzynaście lat, a ona nazywała się Brit i była jedyną dziewczyną w klasie, która miała piersi. Zapamiętałem ją jako blondynkę w różowym sweterku. Była nawet ładna, ale teraz dorosła i wyglądała jak lalka Barbie. To z nią przeżyłem swój pierwszy i jedyny pocałunek. Chciałem się przed nią jakoś popisać, ale wyszło na to, że to ja jestem tym, który się nie zna. Całowałem ją z cofniętym językiem i z zaciśniętymi powiekami. Był to ten dzień, w którym ze mną zerwała, a ja dostałem depresji i przez kilka kolejnych dni siedziałem w pokoju z twarzą w poduszce. Przeszło mi jak tata kupił mi nową grę, ale złamane serce wciąż się nie zrosło.
     — To ten kolo, nie? — spytał ten-którego-imienia-nie-znałem (LOL). Nie miałem bladego pojęcia co Delyth zdążyła mu o mnie powiedzieć i zastanawiałem się dlaczego mi nie powiedziała nic o nim. Naciągnąłem na uszy jej czapkę, którą wciąż miałem an głowie.
     — To Quinlan — przedstawiła mnie. — A to Bryan.
     — Nie ufam ludziom, którzy noszą imię takie jak moja siostra — przyznałem. — Słuchaj no, Bryan. Co tu robisz? Zgubiłeś się? — spytałem. Chciałem zabrzmieć jak twardziel, ale chyba nie otrzymałem zamierzanego efektu.
     — Co to za frajer?
     — Dla ciebie pan frajer i tak się składa dzieciaku, że naruszyłeś moją przestrzeń prywatną. Może i jesteś koleżką Delyth, ale mnie to nie interesuje. Zgubiłeś rodziców? Biedny, mały...
     — Quin — przerwała mi dziewczyna, lekko zażenowana. — Bryan jest pełnoletni — wyjaśniła. Zagryzłem dolną wargę, drapiąc się po karku. Turba. Spostrzegłem jak Bryan zaciska mocno pięści. Chciał się bić? Z chęcią mu dokopię, mimo iż pragnąłem najpierw zrobić siku. Delyth stanęła między nami, widząc jak to wszystko może się skończyć.
     — Kochanie, odejdź — polecił.
     — No właśnie kochanie, odejdź — powtórzyłem. Dostrzegłem jak twarz Bryana staje się czerwona. Odsunął dziewczynę i rzucił się na mnie, przewracając nas oboje na ziemię. Zaczęliśmy się szarpać. Właśnie wtedy przypomniała mi się istotna sprawa. Ja nigdy wcześniej się nie biłem. Byłem taką osobą, która unika problemów. Gdy byłem gdzieś razem z Mo, nikt nas nie zaczepiał, ale teraz byłem sam. Bryan rąbnął mnie pięścią w twarz, aż zaćmiło mnie na kilka sekund. Zacząłem kopać na ślepo, wymachując dłońmi jak bijąca się dziewczyna. Moje kolano uderzyło i to całkiem mocno między jego nogi. Usłyszałem jego jęk. Zrzuciłem go z siebie, podnosząc się prędko.
     — Del, ja straciłem oko — jęknąłem, tocząc się w kierunku dziewczyny, która wyglądała na zdenerwowaną. Schyliła się, lepiąc śnieżkę, po czym przyłożyła ją do mojej twarzy. Syknąłem, siadając na masce pikapa. Bryan doszedł do siebie dość szybko. Wstał samodzielnie, patrząc na mnie.
     — Zostaw go i wracaj ze mną do domu — polecił, zbliżając się do nas. Delyth zacisnęła mocno wargi, kręcąc głową. — Przestań się wygłupiać. Dzwoniłaś do mnie. Chciałaś mnie widzieć — zauważył.
     — Tylko twój numer pamiętałam, ale to nie tak. Zapomnij o mnie, już mówiłam, ale powtórzę to jeszcze raz. Zerwałam z tobą.
     — Jechałem tutaj całą noc!
     — Zdradziłeś mnie! — syknęła, zaciskając swoje małe piąstki. Wyglądała jak wkurzone dziecko. Jej policzki stały się czerwone. Miałem wrażenie, że rzuci mu się z pazurami do oczu i je wydłubie.
     — To nie tak — odparł, łapiąc jej przegub. Owinął wokół niego palce i pociągnął ją do siebie. — Przed chwilą się cieszyłaś na mój widok.
     — Potwierdzam — wtrąciłem, nadal przyciskając śnieżkę do napuchniętego oka. Delyth posłała mi gniewne spojrzenie, dając mi do zrozumienia, bym siedział cicho.
     — Zostaw mnie Bryan. Nienawidzę cię, rozumiesz? Świetnie, że przyjechałeś. Mogę ci to teraz powiedzieć, patrząc ci w oczy. Jesteś najgorszym chłopakiem na świecie. Nigdy ci nie wybaczę — oznajmiła, chcąc wyrwać się z jego uścisku. Jej chłopak/kolega/przyjaciel/ktokolwiek inny był jednak silniejszy. Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować, łapiąc jej tyłek, który jak się niedawno dowiedziałem, był mięsisty. Ja w wieku siedemnastu lat nie miałem dziewczyny. Byłem całkowicie pochłonięty nauką i grami komputerowymi.
     — Quin... No rusz się... — zdołała z siebie wydusić. Miałem odejść? Chcieli mieć trochę czasu dla siebie? W sumie to nawet dobrze się składało, bo strasznie chciało mi się siku. W tej samej chwili mała piąstka Delyth znalazła się na szczęce Bryana. Odepchnęła go, cofając się. — Zostaw mnie!
     Chłopak wyciągnął coś z kieszeni kurtki, a ja zorientowałem się, że to kajdanki. Wyrzuciłem śnieżkę i podszedłem do niego, mając zamiar powiedzieć mu co sądzę na temat takich dupków jakim jest on, ale zrozumiałem swój błąd dopiero po chwili. Nie miał zamiaru zakuć Delyth i wywieść ją w ciemny las, tylko mnie. Złapał moje ramię i wykręcił je do tyłu. Obalił mnie na ziemię i skuł obydwie ręce za plecami. Turba! Zacząłem kopać, ale niewiele mogłem. Podniosłem się i natarłem na niego z okrzykiem, ale popchnął mnie, przez co ponownie wylądowałem w zaspie. Zacząłem szukać wzrokiem dziewczyny, ale mogłem przekręcić głowę tylko w lewo albo prawo. Widziałem buty Bryana i pomyślałem, że może uda mi się go przewrócić. Zacząłem się turlać w jego stronę. Sądziłem, że potknie się o mnie, a wtedy na nim usiądę czy coś, ale stał stabilnie. Zaśmiał się, łapiąc mnie za kurtkę na plecach. Ściągnął mi z głowy czapkę Delyth, obracając ją w ręku. Świetnych sobie chłopaków znalazła, a co.
     — Puść go — usłyszałem jej głos, ale nigdzie jej nie widziałem. Chyba stała gdzieś z boku. — To nie jego sprawa. Rozkuj go i zostaw — poleciła.
     — Tak się składa skarbie, że nie mam kluczyków. — odparł, targając mi włosy.
     — Nie mów tak do mnie! — syknęła. Po chwili usłyszałem dźwięk zatrzymującego się samochodu obok. Przybył ratunek? Nie mogłem aż tak wykręcić głowy i zobaczyć kto to. Miałem jedynie nadzieję, że to nie jego koledzy.
     — Quinlan, co ty robisz? — Rozpoznałem głos Briany i pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że tu jest.
     — Co to za pulpet? — zaśmiał się Bryan. Zacząłem się szarpać, mając nadzieję, że mnie puści.
     — Ten pulpet to moja siostra! Kopnij go Bri, walnij w twarz! Pokaż na co cię stać!
     — Zamknij się Quinlan, rodzice też tu są — powiedziała. W tej samej chwili upadłem na twarz. Bryan wypuścił mnie w końcu. Przeklął, biegnąc w stronę samochodu, którym tu przyjechał. Przeturlałem się na plecy, widząc jak moja cała rodzinka wysiada z jeepa mojego ojca. Mama pobiegła do mnie, a tata zaczął gonić Bryana z wiatrówką. Ogólnie śmieszny widok.
     — Quinlan! Quinlan!
     — Nic mi nie jest mamo — zapewniłem. Złapała mnie za kurtkę na piersi, podnosząc. Ujęła moje policzki, jak na mój gust trochę za mocno. Mówiła coś bardzo szybko, zawiązując mi swój szal w kwiaty na szyi. Pragnąłem zdjąć z siebie te głupie kajdanki. Wraz z moją siostrą pomogły mi się podnieść. Dostrzegłem jak tata wraca, podpierając się wiatrówką.
     — Tyle brakowało, a bym ustrzelił drania — oznajmił. Uśmiechnąłem się lekko. Wszyscy zaczęli wypytywać mnie o wszystko, a ja nie wiedziałem, na które pytania odpowiadać, więc tylko przytakiwałem. W gruncie rzeczy rozglądałem się wokoło i szukałem Delyth, która wyparowała. Bałem się, że pojechała z Bryanem.
     — Muszę gdzieś iść — oznajmiłem, przerywając ten szaleńczo ważny wywiad i z rękoma za plecami pobiegłem w stronę jeziora.
     — A ty gdzie! — krzyknęła za mną Briana.
     — Siku! — rzuciłem przez ramię.
     Zatrzymałem się nad zamarzniętym jeziorem, dostrzegając przerębel, który zrobiłem wczoraj. Wzdrygnąłem się na wspomnienie lodowatej wody zamykającej się nad moją głową. Zapewne odszedłbym dalej, gdybym nie usłyszał cichego łkania. Z początku myślałem, że tylko mi się zdawało, ale po chwili skupienia zorientowałem się, że to Delyth. Ruszyłem dalej, uważając, by nie iść po lodzie. Kilka metrów dalej zauważyłem ją. Siedziała na śniegu w ręku trzymając swoją czapkę. Płakała. A jeśli dostanie ataku albo co gorsza już go dostała? Podbiegłem do niej, potykając się o własne nogi. Cudem utrzymałem równowagę.
     — Cześć — powiedziałem, siadając obok. Podniosła na chwilę wzrok, nic nie odpowiadając. Twarz miała napuchniętą, a policzki czerwone, tak jak czubek nosa. — Nie powinnaś napić się soku? Przynieść ci? To znaczy może być to trochę trudne, bo mam skute ręce, ale jak się postaram...
     — Nie — zaprzeczyła, wycierając czapką łzy. — Ja naprawdę nie chciałam do niego dzwonić, ale wtedy... Nie miałam się do kogo innego zwrócić. Trochę mnie wkurzyłeś — wyjaśniła łamiącym się głosem. Nie byłem odpowiednią osobą do udzielania rad i do pocieszania. Łzy nie wzbudzały we mnie żadnych emocji, ale łzy Delyth były inne. Miała taką napuchniętą buzię i czerwone oczy, które co chwila wycierała pomponem od czapki. No może nie nie lubiłem jej aż tak bardzo jak sądziłem na początku.
     — Chodź, wrócimy do domu — poleciłem, podnosząc się z lekkim trudem. Zacząłem się rozglądać uważnie. Dostrzegłem leżący w śniegu kamień i zacząłem kopać go w stronę dziewczyny. — Weź go i rozwal mi kajdanki — poleciłem, odwracając się do niej tyłem. Poczułem jak łapie moje nadgarstki. Nie miała kamienia. Usłyszałem dziwny odgłos, a po chwili miałem wolne ręce.
     — To tania zabawka — wyjaśniła.
     — Okay. Idź do pikapa — powiedziałem, po czym rzuciłem się w stronę najbliższego drzewa. — Przyjdę jak załatwię pewną sprawę — krzyknąłem do niej, widząc jak nadal stoi w miejscu. Wzruszyła tylko ramionami i wykonała moje polecenie.
      Z uśmiechem na ustach wróciłem do samochodu. Moja rodzina stała i czekała na mnie.
     — Omijajcie żółty śnieg — oznajmiłem, śmiejąc się cicho. Briana mruknęła coś do siebie, wywracając oczami. — Możecie jechać tam gdzie jechaliście — zapewniłem. Mama podeszła do mnie, ujmując moje dłonie. Wyglądała na zmartwioną.
     — kim był ten człowiek? Chciał ci zrobić krzywdę? — spytała. Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.
     — To była pomyłka.
     — Na pewno? — wtrącił tato. — Zapamiętałem te jego twarz. Jeszcze raz się pojawi, a dzwonię po policję.
     — To nie będzie konieczne. Muszę jechać, trzymajcie się.
     Ignorując ich dalsze pytania wsiadłem do samochodu, przekręcając kluczyk w stacyjce. Wyczułem na sobie wzrok Delyth, więc odwróciłem się w jej stronę.
     — Paliwo — przypomniała.

OLA PISZ DALEJ I MASZ MI DAĆ. DZISIAJ.

Delyth: sześć

     Quinlan klepnął mnie w tyłek. Co mu odbiło? No może go oszukałam (i to nie pierwszy raz), ale to nie powód by zachowywać się jak pajac. Czasem miałam wrażenie, że Quin to rozpuszczony dzieciak, który myśli, że wszystko mu wolno. Gdyby nie to, że już udawałam atak, powtórzyłabym go. Nie mogę jednak się wiecznie dusić, bo chłopak zacznie coś podejrzewać. 
     Usiadłam na kanapie, zastanawiając się czy nie włączyć sobie ostatni sezon LOVE/HATE. Quin zapewne by się wkurzył. Ten serial jednak działał mi na nerwy, więc nie wiem, kto bardziej by cierpiał: chłopak, który jest fanem i zdradzam mu szczegóły z ostatniego odcinka, czy może ja, anty fanka, która musi ślęczeć przed telewizorem i denerwować się za każdym razem gdy widzę tych wkurzających aktorów. Lubię denerwować Quinlana, ale nie swoim kosztem. 
     usłyszałam nagle jak ktoś puka do drzwi. Zmarszczyłam brwi, podnosząc się. To nic złego jak otworzę. Pewnie to listonosz, ale chcą sprawdzić licznik. 
      — Quin! Ktoś chyba przyszedł, otworzę! — krzyknęłam, by uprzedzić chłopaka. 
      — Nie waż się tego zrobić! — usłyszałam jego ryk. Po chwili zaczął zbiegać ze schodów, omal się nie zabijając. Jak ten dom wytrzymywał? Quinlan uderzał stopami o podłogę z siła młota parowego. 
     Nie przejęłam się jego groźbą i nim zdążył podbiec, otworzyłam drzwi. Chłopak stanął za mną, wstrzymując powietrze. 
     — Co tu robicie? — spytał chłopak, wyraźnie przerażony. W progu stała kobieta i mężczyzna, mogli mieć z czterdzieści parę lat. 
     — Postanowiliśmy, że wpadniemy z wizytą do swojego syna — powiedziała kobieta, łapiąc Quina za policzki. — Używasz kremików, które ci przesyłam? Masz taką delikatną skórą, o którą trzeba dbać — rzekła. Miałam ochotę się śmiać. Nie sądziłam, że Quinlan ma takich rodziców. Już rozumiałam dlaczego mieszkał sam. Po chwili kobieta spojrzała na mnie, uśmiechając się. Podeszła w moją stronę, wyciągając dłoń.
     — Synusiu, dlaczego nie przedstawisz nam swojej dziewczyny? — rzekła. Chłopak zbladł. Spojrzał na mnie nie wiedząc co powiedzieć. Ja jednak miałam pomysł. Uśmiechnęłam się najsympatyczniej jak umiałam. 
     — Jestem Delyth. Miło mi państwa poznać. Ja i Quin mieliśmy zadzwonić i przyjechać, ale niestety ostatnio pogoda nam nie dopisywała i nie było zasięgu — skłamałam. Matka chłopaka była mną zachwycona. Ucałowała moje policzki.
     — Tak się cieszę, moja kochana, że Quinlan w końcu sobie znalazł jakąś ładą dziewczynę. Już się bałam, że do końca życia będzie sam —powiedziała. — Mów mi Helen skarbie. A to mój mąż Matt — przedstawiła. Zerknęłam na zdezorientowanego chłopaka. Stał tak nie wiedząc co robić. Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. 
     — Mamo, po co przyjechaliście? — spytał w końcu. Nie chciał ich tu, wyraźnie dało się to słyszeć. Helen zbyła go tylko ręką. 
     — Matt, idź po Brianę, nie może wiecznie siedzieć w samochodzie — powiedziała do męża. Quin pokręcił tylko głową. Jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
     — Nie... Nie mów mi tylko, że zabraliście ze sobą moją siostrę — rzekł. Wsadził dłoń we włosy, jakby chciał je sobie wyrwać. Chyba wszystko szło nie po jego myśli. 
     — Niedługo święta, powinniśmy spędzić je razem, jak rodzina — rzekła Helen. 
     Quinlan był załamany. Zamknął się w łazience podczas gdy jego rodzina zajmowała się przygotowaniem dla siebie pokoju. Przywieźli ze sobą chyba wszystkie rzeczy z domu. Mieli materac, krzesła, walizki. Chyba nie mieli zamiaru szybko się wynosić. 
      Podeszłam do łazienki i zapukałam.
     — Idź stąd! — usłyszałam głos Quina. Cholera... Czy on płakał? 
     — To ja, mogę wejść? — odezwałam się. Po chwili chłopak stanął w drzwiach. 
     — Po co powiedziałaś im, że jesteśmy razem? — spytał szeptem. Po chwili rozejrzał się jakby w obawie, że ktoś może nas podsłuchiwać. — Właź, nie chcę by wieloryb Briana nas słyszał — dodał, otwierając szerzej drzwi. Weszłam do środka i usiadłam na pralce, która chyba nigdy nie była używana. Quinlan oparł się o umywalkę, krzyżując ręce na piersi.
     — Dobra, teraz mów — rzekł. Kiwnęłam głową.
     — To chyba nie najlepszy pomysł by twoi rodzice dowiedzieli się, że trzymasz w domu dziewczynę, która ma ataki — powiedziałam. —Z resztą, głupio było zaprzeczyć —dodałam. Tak naprawdę to nie obchodziło mnie co Helen i jej mąż sobie o mnie pomyślą. Jako dziewczyna Quina mam większe szansę na zostanie tu. Chłopak przecież nie wywali mnie z domu przy rodzicach, a nawet jak by to zrobił, Helen z pewnością by się nade mną ulitowała. Wpadłam w jej łaski.
     — Chyba zwariowałem, ale masz może rację — przyznał mi chłopak. Odchylił głowę do tyłu, wzdychając głośno.
      — Ustalamy jednak warunki — powiedział, wyciągając palec. — Po pierwsze nie całujemy się — rzekł. Kiwnęłam głową. Nie zależało mi by dzielić się z nim swoją śliną. 
     — Po drugie, nie łapiesz mnie za tyłek — dodałam. Na twarzy Quina pojawił się uśmiech. Wzruszył ramionami jakby nie było w tym nic złego. 
     — Niech ci będzie — rzekł w końcu. — Po trzecie, nie nazywaj mnie misiaczkiem, kochaniem, kotkiem itp. Zrozumiano? To mnie obraża. Jestem mężczyzną, a nie słodkim misiaczkiem — powiedział. Zaśmiałam się.
     — Szczerze, to bym się wspierało co do tej kwestii — odrzekłam. Quin spiorunował mnie wzrokiem. Po chwili jednak wyciągnął dłoń w moją stronę.
     — To jak, umowa stoi? — spytał. Zeskoczyłam w pralki.
     —Nie powinniśmy opluć sobie dłoni? — zapytałam. Chłopak wzruszył ramionami.
     — Skoro chcesz...
     —Okej, żartowałam. Stoi — rzekłam, ściskając jego wielką dłoń. 
     Gdy wyszliśmy z łazienki natknęliśmy się na jego siostrę, która omiotła nas wzrokiem.
     — To jeszcze żyje? — zdziwiła się wskazując palcem na koszulkę, którą nosiłam. Quinlanowi zadrżał mięsień na twarzy. 
     — W przeciwieństwie do twoim ciuchów w rozmiarze XXXXL to tak — powiedział gniewnie. Pulchna dziewczyna minęła nas, potrącając mnie ramieniem, przez co prawie się wywaliłam. Jak się cieszyłam, że nie mam rodzeństwa. 
     — Turba, turba, turba, turba — powiedział Quin, na co zmarszczyłam brwi. Używał dziwnych słów, ogólnie był dziwny, więc to chyba nic dziwnego? Zamotałam się w moich rozmyśleniach. 
     Zostawiłam na chwilę chłopaka samego i poszłam do kuchni, napić się soku. Już nie chciałam prosić Quina by mi go przynosił, bo był bardzo rozwścieczony. Nie byłam taka zła i potrafiłam dozować chęć manipulacji nim. Zauważyłam, że w kuchni stoi Briana i trzyma karton z sokiem jabłkowym! Mój karton! Mój sok! Policzki zrobiły mi się czerwone. 
     Spokojnie Delyth, Briana zaraz to odłoży. 
     Siostra Quinlana wcale nie miała zamiaru odkładać mojego ukochanego soczku o smaku jabłek. Wyciągnęła szklankę i nalała go sobie, a ja czułam jak zalewa mnie krew. Jeszcze tylko jeden mililitr, a zaraz do niej podejdę i zabiorę ten napój. Dziewczyna wzięła szklankę do ust i napiła się.
     — Fuj, obrzydlistwo — rzekła, wylewając sok do zlewu. Pod powiekami zebrały mi się łzy. Po chwili chwyciła kartony i chciała je wyrzucić do kosza.
     — Co ty robisz?! — wkroczyłam do akcji, czując jak serce wali mi głośno w  piersi. Briana spojrzała na mnie marszcząc brwi. Miała krótkie ciemne, proste włosy do ramion i grzywkę, przez co jej pucołowata buzia wyglądało bardziej okrągło. 
     — Mój brat nie wie co dobre. Wywalam te ohydztwo — rzekła, otwierając klapę od kosza. 
     — Zostaw to! — poleciałam, łapiąc ją za łokieć. Chciałam by zostawiła moje ukochane soczki w spokoju. Zaczęłyśmy się szarpać. Musiałam przyznać, że Briana jest silna. Popchnęła mnie przez co wpadłam na krzesło i je przewróciłam. Nagle do kuchni wpadł Quinlan. Spojrzał na mnie i na swoją siostrę. Oczy mu płonęły żywym ogniem. Złapał mnie w tali i wyszarpnął z uścisku Briany. Odsunął mnie od niej, chowając mnie za swoimi plecami.
     —W porządku? Nie dostaniesz ataku? — spytał szeptem. W sumie to o tym zapomniałam. Położyłam sobie dłoń na gardle.
     — Muszę się tylko napić — odparłam. Quin podszedł do swojej siostry i zabrał jej kartony z sokiem.
     — Nie ruszaj co nie twoje! — wrzasnął. Briana tupnęła nogą i wybiegła z kuchni. Chłopak prędko wyciągnął kubek z szafki i nalał mi soku. Podał mi go, a ja napiłam się szybko. Zamknęłam oczy, pozwalając by jabłkowy smak rozprzestrzenił mi się w ustach. Quinlan pomyślał chyba, że jest mi słabo. Klepnął mnie lekko w policzek.
     — Już dobrze? Nie będziesz się dusić? Briana bardzo cię zdenerwowała? — pytał. 
     — Już dobrze, przechodzi mi — rzekłam. Nie miałam ochoty się teraz rzucać po podłodze, udając, że mam atak. Quinowi trochę ulżyło. Usiadł na ziemi, wyciągając swoje długi nogi. Zrobiło mi się go nawet żal. Całe życie próbował uwolnić się od rodziców, a gdy w końcu mu się to udało, oni zwalają mu się na głowę. No i ta jego okropna siostra! Mnie przynajmniej matka i ojciec zostawili w spokoju. Jeden, jedyny plus dla nich za tą postawę.
     — Nie mam ochoty tu dłużej siedzieć. Idę się przejść — powiedział chłopak, podnosząc się. 
     — Pójdę z tobą — oznajmiłam, gdyż jego towarzystwo wydało mi się lepsze od jego siostry. Quin spojrzał na mnie niepewnie.
     — Jest zimno — zauważył. Wzruszyłam ramionami.
     — Zagrzeję sobie soczku i wleję do termosu. Masz termos? 

     Łaziłam z Quinlanem po okolicy. Z początku chłopak chciał gdzieś pojechać pikapem, ale zorientował się, że będzie musiał niepotrzebnie marnować paliwo, więc porzucił ten pomysł. Trzymałam termos pod płaszczem, czując jak ogrzewa moje ciało. 
     — Skoro jesteśmy sami, to może ustalimy jakąś wspólną wersję wydarzeń — powiedział. Spojrzałam na niego, uśmiechając się.
     — Nie chcesz podpaść rodzicom? Okej, w takim ramie słucham — rzekłam. Zatrzymaliśmy. Chłopak stanął na przeciw mnie. Był wyższy i zasłaniał mi słońce, dzięki czego nie świeciło mi prosto w oczy. Quin zaczął rozwalać stopą bryłkę lodu.
     — Spotkaliśmy się w sklepie... — zaczął. Prychnęłam.
     — Tak, nie mogłam dosięgnąć tamponów z wyższej pułki, więc mi je podałeś — zaśmiałam się. Quinlan zrobił się różowy na twarzy. Nie byłam pewna czy to przez to, że go zawstydziłam, czy może przez mróz.
     — W taki razie wymyśl coś lepszego — rzekł, zakładając sobie kaptur od bluzy na głowę. Właśnie zawiał wiatr, tyle, że ja byłam bezpieczna za Quinem. 
     — Potrzebujemy czegoś romantycznego i heroicznego — powiedziałam. Ujrzałam zwątpienie w oczach chłopaka.
     — Nie jestem heroiczny, a romantyczny tym bardziej — odrzekł. Przewróciłam oczami. Wyciągnęłam termos, chcąc się napić. 
     — Miłość zmienia ludzi — odparłam, pijąc ciepły sok. 
     — W takim razie miałaś wypadek i cię uratowałem — powiedział. Pokręciłam głową. Rodzice w życiu mu nie uwierzą.
     — Trochę przesadziłeś. A co powiesz na to? Jakiś młokos zabrał mi torebkę i zaczął z nią uciekać. Nagle ty wyszedłeś zza zakrętu i on cię nie zauważył, więc wleciał w ciebie. Upadł, przestraszył się i zwiał, zostawiając torebkę. Po chwili dobiegłam ja. Spostrzegłeś, że pewnie ten łobuz mnie okradł, więc oddałeś mi torebkę. Niebanalne, nietrudne i z Happy Endem — rzekłam. Quin przez chwilę zastanawiał się nad tym, marszcząc brwi, jakby studiował każdy fragmencik mojej historii. Po chwili kiwnął głową.
     — Dobra, może być — powiedział.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Quinlan: pięć

     Siedziałem na kanapie z wyciągniętymi nogami w stronę kominka i myślałem o tym, co by było gdybym nie okazał się taki miękki i nie wpuściłbym do domu Delyth, gdy usłyszałem jak człapie w moją stronę. Z jękiem niezadowolenia odwróciłem się (a raczej wykręciłem szyję, wyglądając przez to jak gołąb) i popatrzyłem na nią. Miała moją kołdrę naciągnięta na głowę i ramiona. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądała słabo. 
     — Jest problem — powiedziała cicho. Zerwałem się na równe nogi i pognałem do kuchni po szklankę soku, którą naszykowałem już wcześniej, tak na wszelki wypadek. Omal nie zabiłem się na zakręcie. — Nie mam ataku — wyjaśniła, a kąciki jej ust uniosły się lekko. Już ja znałem ten szatański uśmieszek. Morgan zawsze tak robił, tyle że w jego wykonaniu, wyglądało to sto razy potworniej. Wzięła ode mnie szklankę, pijąc łapczywie, jakbym nie dawał jej nic do picia, co było kłamstwem, bo biegałem za nią z kartonami soku, pytając jak ciepły powinien być. 
     — W takim razie co chcesz? — spytałem, czując nieznaczną ulgę. Nie miałem zamiaru być świadkiem jej kolejnego ataku. 
     — Chciałabym, byś pojechał do sklepu i coś mi kupił. To bardzo ważne i zdaje mi się, że nie tylko dla mnie, bo przecież leżę w twoim łóżku — powiedziała, a jej usta ułożyły się w jeszcze bardziej szatańskim uśmieszku, a może mi się zdawało? — Kup mi tampony, okay?
     — Żartujesz sobie? Faceci nie kupują takich rzeczy, ja nie wiem jak to wygląda — skłamałem. Wiedziałem, że mi nie uwierzy, bo przecież grzebałem jej w torbie, a z resztą miałem siostrę, która wtajemniczyła mnie w ten dziwny świat dziewczyn, przez co wszyscy uważali, że jestem zniewieściały, a to była nieprawda. Nie ma bardziej męskiego faceta ode mnie. 
     Delyth przysiadła na kanapie i zwinęła się. Zacisnęła wargi, a ja przestraszyłem się, że coś jej się dzieje. Uniosła wzrok i spojrzała na mnie, masując swój brzuch przez kołdrę.
     — Tak bardzo mnie boli — wyznała. 
     — Może coś zjadłaś?
     Wywróciła oczami tak bardzo, że przestraszyłem się na widok jej białek, co w sumie mnie usatysfakcjonowało, bo oznaczało to, że i ja wyglądam upiornie jak tak robię. 
     — Co ty możesz wiedzieć o okresie i bólu brzucha? Kup mi te tampony, proszę cię — jęknęła, dotykając czołem kolan. Sam nie wiedziałem co robić. Nie chciało mi się jechać, bo najbliższy sklep gdzie sprzedawano takie rzeczy znajdował się pół godziny jazdy stąd. No może dwadzieścia, jeśli jest ładna pogoda, ale akurat zaczęło padać. 
     — A jak dostaniesz ataku? Nie możesz jechać ze mną? — spytałem. Szczerze to miałem nadzieję, że przytaknie, powie, że to fantastyczny pomysł, ale tylko pokręciła głową. — Dlaczego?
     — Muszę pić ciepły sok, a z resztą wolę się przy tobie nie denerwować. Jak będę sama, nikt nie będzie mnie stresować — wyjaśniła. Przytaknąłem mimo wielkiej niechęci i ruszyłem w stronę wieszaka. Zdjąłem kurtkę, trząchając nią, by sprawdzić, czy przypadkiem nie zostawiłem w niej kluczyków. Faktycznie tam były. Ubrałem się, sprawdzając czy mam przy sobie portfel, po czym wyszedłem z domu, zamykając go na każdy możliwy zamek. Sam nie wiem po co to robiłem. Niby chciałem, by Delyth sobie stąd poszła, ale wolałem nie ryzykować, że zwinie się z połową mojego dobytku, a co gorsza z piątym sezonem Love/Hate, bo jeszcze go nie obejrzałem. 
     Mój pikap był zasypany śniegiem. Wszedłem do środka i włączyłem wycieraczki, czekając chwilę. Słyszałem ciche chrobotanie, a to znaczyło, że szyby trochę mi zamarzły. Nie zważałem na to. Odwróciłem się, opierając rękę na fotelu pasażera i wykręciłem. Może natknę się na kogoś, kto będzie mówił na głos, że uciekła jego córka/wnuczka/dziewczyna/siostra/wróg/przyjaciółka/rodzina rodziny/dziewczyna, która ma na imię Delyth. Bez wahania dostarczę ją z powrotem do domu. Smarkula. Nie jest nawet pełnoletnia. Może tak po prostu wchodzić do czyichś domów, dostawać ataku i zostawać w nim? Nie maiłbym nic przeciwko, gdyby to tylko nie był mój dom.  
     Nie dość, że jechałem czterdzieści minut, bo drogi były tak zasypane, że nawet koparka przede mną miała problem z jazdą, to jeszcze nie mogłem znaleźć wolnego miejsca na parkingu, więc krążyłem tak i krążyłem, błagając, by ktoś w końcu odjechał. Moje modlitwy zostały wysłuchane, bo starszy mężczyzna z żoną właśnie wrócili ze sklepu taskając za sobą wózek pełen zakupów, które mi starczyłyby do końca życia. Zatrzymałem samochód blisko nich, by nikt nie zajął mojego miejsca. Czekałem cierpliwie, ale tylko przez pierwsze kilka sekund. Stukanie palcami o kierownicę zamieniło się w gorączkowe uderzanie głową o szybę. Dwoje staruszków przeładowywali z wózka po jednej rzeczy do bagażnika, zmieniając co chwila jej miejsce położenia. Miałem tego dość. Wysiadłem, nie gasząc samochodu i podszedłem do nich. 
     — Chętnie pomogę — oznajmiłem zgodnie z prawdą. Chwyciłem wszystkie torby i włożyłem je do ich starego autka. Trzasnąłem klapą, czując jak krew odpływa mi z twarzy. Nie czekając na ich słowa, wróciłem za kierownicę, czekając aż odjadą. 
     Po kolejnych kilku minutach czekania aż odpali ich samochód, w końcu mogłem zaparkować swój pikap. Śnieg zaczął padać jeszcze bardziej, gdy wyszedłem na zewnątrz. Włożyłem ręce do kieszeni, biegnąc truchtem przez parking. Akurat teraz, wszyscy zaczęli odjeżdżać. Delyth była takim czarnym kotem, który przebiegł mi drogę. Zesłała na mnie nieszczęście. Już przez całe życie będzie wisiało nade mną fatum. 
     W środku wielkiego sklepu było ciepło, aż poczułem jak różowieją mi policzki. Pociłem się cały przez te wszystkie nerwy. Chwyciłem koszyczek, bo zawsze brałem koszyk, nawet jeśli przychodziłem tylko po jedną rzecz. Zacząłem krążyć, szukając wzrokiem jakiegoś działu z babskimi rzeczami. Nigdy nie zapuszczałem się tak daleko w sklepach. Przyjeżdżałem tylko po jedzenie. Mama przysyłała mi zawsze mydła, szampon i inne takie, bo nie wierzyła mi, że ich używam, a to wszystko wina mojej siostry, która przez całe życie oczerniała mnie i ośmieszała. Wściekała się na mnie, bo była pulchna, a ja miałem idealne ciało. No może prawie idealne. 
     Skręciłem w alejkę z kosmetykami, potem poszedłem trochę dalej, aż w końcu zatrzymałem się przed półką z rzeczami, które tylko kobiety rozumiały. Zacząłem czytać uważnie wszystkie nazwy. Kila razy minęły mnie kobiety, dziewczyny i dziewczynki, które zachichotały i minęły mnie, rumieniąc się strasznie. Naciągnąłem kaptur na głowę, mając nadzieję, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. W końcu tylko stoję przed babskimi pierdołami, które są mi potrzebne tak bardzo, jak mi dieta, a to nieprawda, bo dieta potrzebna była mojej siostrze. 
     Mój koszyk wciąż był pusty, a ja nadal przechadzałem się między regałami. Ciągle kląłem w myślach, a mama nie lubiła jak klnę (w sumie to ja też nie, bo za każde przekleństwo wrzucałem dychę do świnki skarbonki, której zawartość przeznaczona była na wakacje, tyle że nie moje), więc postanowiłem wymyślić jakieś słowo, za które nie będę musiał płacić, jak wrócę do domu na święta. Patrzyłem na wszystkie nazwy i łączyłem litery, aż w końcu uzyskałem końcowy efekt. Turba. Pierwsza litera, czyli T była od tamponów, których ciągle szukałem Turba, dlaczego kobiety mają takie dziwne problemy? 
     W końcu, a nie zniósłbym ani milisekundy dłużej, znalazłem te przeklęte tampony. Mój koszmar jednak się nie skończył, bo oto moim oczom ukazał się cały regał tamponów, a ja nie miałem bladego pojęcia, które wybrać. Odpuściłem sobie te najdroższe i drogą eliminacji, wybrałem trzy najtańsze. Wziąłem je prędko do i pobiegłem do kasy, zgarniając po drodze czekoladki, by zakryć jakoś zawartość mojego koszyka. Znalazłem kasę, gdzie była najmniejsza kolejka, żałując, że nie trafiła mi się żadna starsza pani, tylko młody chłopak, zapewne na stażu. Naciągając kaptur niżej na oczy, wysypałem zawartość koszyka na przesuwającą się taśmę i wyciągnąłem na wierzch portfel. Turba, turba, turba. To nie przekleństwo, mogę tak mówić. Turba! Mimo iż młody sprzedawca w ogóle się nie odzywał, poza słowami: rachuneczek i reszta dla pana, widziałem jak jego usta wyginają się w uśmiechu. Włożyłem wszystko do reklamówki, za którą także musiałem zapłacić i wyszedłem jak najprędzej, pamiętając, by nie wracać tu i znaleźć inny sklep, z którego będę mógł czerpać żywność. 
    Odnalazłem pikap, uruchomiłem go, włączyłem wycieraczki, wykręciłem, opierając rękę o fotel pasażera i w ciągu czterdziestu minut dojechałem do domu. Po drodze rozpakowałem czekoladki i zostawiłem tylko te o smaku marcepanowym, bo szczerze ich nie znosiłem, o ile można tak powiedzieć o jakichkolwiek słodyczach. Najwyżej dam je Delyth. Zgarnąłem zakupy, wychodząc z samochodu. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby w przeciągu tych dwóch godzin mojej nieobecności wokół wybudowali się nowi ludzie, którzy teraz patrzyliby na mnie, jak wchodzę do domu z reklamówką tamponów. Na szczęście (o ile nadal je miałem) moje fatum nie było aż tak wielkie. Otworzyłem drzwi, czując przyjemne ciepło. Delyth nie było na kanapie, więc pomyślałem, że gnije w moim łóżku.
     — Del, już jestem! Chodź tu, a dostaniesz marcepanową czekoladkę, pycha no nie? Gdzie jesteś? — spytałem krążąc po domu, jakbym znajdował się tu pierwszy raz. Zacząłem się niepokoić. A jeśli zasłabła, a co gorsza umarła? Rzuciłem się biegiem po schodach i wszedłem do pokoju. W łóżku także jej nie było, ani na podłodze. — Nabrałaś mnie, a teraz wychodź — poleciłem przez zaciśnięte gardło. A co jeśli uciekła? Ale nie zostawiłaby wtedy swojej torby. Przekląłem w duchu. Turba, turba. Wyszedłem z pokoju, widząc jak drzwi od łazienki otwierają się. Delyth wyszła, ubrana w moją koszulkę z dinozaurem, która była tak dziecinna, że musiałem kupować ją za własne pieniądze, bo moja mama mi odmówiła i moje dresowe spodnie, których nie lubiłem, więc w sumie mogła je sobie zakładać. Prócz tego rąbnęła mi białe skarpetki przed kostkę, które od zawsze były dla mnie za małe. Odetchnąłem głęboko. 
     — Ale mnie przestraszyłaś. Myślałem, że kopnęłam w kalendarz — przyznałem, wyciągając przed siebie reklamówkę. — Nie wiedziałem jakie wziąć, więc wybrałem takie, takie i jeszcze takie. Te są chyba większa, a przynajmniej tak jest tu napisane, ale ja i tak nic z tego nie rozumiem — oznajmiłem. Dostrzegłem jak Delyth zagryza wargę i spuszcza na chwilę wzrok. Coś nie spodobało mi się w jej zachowaniu. Ukryła ręce za plecami.
     — Dzięki, ale ja ich nie potrzebuję. Nie mam okresu. Chciałam, byś tylko dał mi spokój na co najmniej godzinę, bym mogła się umyć — przyznała. Turba.
     Odwróciłem się, idąc bez słowa na dół. Turba, turba, turba. Słyszałem jak Delyth człapie za mną. Odechciało mi się dawać jej te głupie marcepanowe czekoladki, mimo iż ich nie lubiłem. Osunąłem się na kolana, nadal trzymając w ręku reklamówkę z zakupami. Dziewczyna okrążyła mnie, zatrzymując się przede mną. Chciałem by oddała mi moją koszulkę z dinozaurem tak samo jak te głupie dresy, których nie lubiłem i za małe skarpetki. Byłem na nią wściekły.
     — Zrobiłem z siebie idiotę stojąc pół godziny przed półką z tymi wszystkimi babskimi rzeczami, znosząc chichoty trzynastolatek, wzrok starszych pań i młodych kobiet, które były nawet ładne, ale śmiały się ze mnie, a ty mi mówisz, że wcale tego nie potrzebujesz?! To co mam z tym teraz zrobić? Postawić sobie na półce w łazience i zostać wyśmianym przez wszystkich, którzy kiedykolwiek odwiedzą ten dom? — jęknąłem, patrząc na nią. 
     — Przepraszam — przyznała. Nie wiedziałem czy mówi to szczerze, czy może też się ze mnie nabija. Podniosłem się, wymachując reklamówką, która co chwila obijała się o moje udo. — Quin, sorry — dodała, idąc za mną. Nie słuchałem jej. Byłem zły, zażenowany i upokorzony. 
     — Nie chcę słuchać twoich przeprosin — oznajmiłem, rzucając zakupy na kanapę. Odwróciłem się powoli, zaciskając mocno wargi. — Wiesz co — powiedziałem, naciągając kaptur na głowę, tak, by zasłaniał mi oczy. — To jest napad! — krzyknąłem, klepiąc ją w tyłek. Następnie z prędkością światła pobiegłem na górę. Wyciągnąłem z kieszeni telefon, wysyłając prędko wiadomość do Mo.
Jej tyłek nie jest aż tak kościsty na jaki wygląda. LOL
     Rzuciłem się na łóżko, patrząc w sufit. Trochę wyluzowałem, to chyba przez pupę Delyth, która jednak była mięsista. Turbnięta dziewczyna. Żeby okłamać mnie w taki sposób? Musiałem zająć myśli czymś innym. Podniosłem się, stając obok szafki. Wziąłem do ręki szklankę pełną soku, po czym napiłem się trochę, płucząc sobie gardło. Następnie wyplułem zawartość ust z powrotem do szklanki. Niech ta smarkula pozna mój gniew. Spojrzałem po raz setny na moją zalepioną ścianę zdjęciami i uśmiechnąłem się lekko. Lubiłem się wygłupiać i doklejać swoje twarze do ciał modeli. Uważałem, że to śmieszne. Zawsze to ja byłem tym lepszym. Mo dostawał tego gorszego (czyli tego, którego nie lubię). Najbardziej bawiło mnie zdjęcie patelni gdzie dokleiłem twarz siostry, podpisując "smażenie Pulpeta". Gdy mam dowiedziała się o moim dziele kazała mi przepraszać Brianę, no i dostałem karę, ale warto było. Teraz zdjęcie znajdowało się w moim domu, gdzie nikt mi tego nie zabroni. 
     Zapomniałem trochę o Delyth i miałem nadzieję, ze po prostu to wszystko okaże się być złym snem. Byłbym wtedy najszczęśliwszym chłopakiem na ziemi. Nie chciałem jej i przestała mnie obchodzić jej rzadka choroba i dziecinne zachowanie. Wywiozę ją gdzieś daleko, wyrzucę na śnieg i odjadę, śpiewając na całe gardło I don't care Fall out boy. Nakłamię jej i powiem, że musimy gdzieś razem pojechać, że już się nie gniewem i takie tam. Pozbędę się jej z mojego życia. 

sobota, 22 sierpnia 2015

Delyth: cztery

     Uwielbiałam Quinlana za to, że da się nim tak łatwo manipulować. Wystarczyło się ślinić i kaszleć, by oddał mi pokój. Jak tak dalej pójdzie, zostanę tu na zawsze, a chłopak będzie mi usługiwać.
     Nie poszłam od raz spać, chciałam się przebrać. Nie mogę wciąż chodzić w tym samych ciuchach. Podeszłam więc do szafki, otwierając ją, czego po chwili pożałowałam. Czy Quinlan kiedykolwiek sprzątał? Wyciągnęłam czarną koszulkę z Wolverinem i powąchałam ją. Nie śmierdziała, więc zaryzykowałam i się w nią ubrałam. Była dość duża i bez trudu mogłaby służyć mi jako koszula nocna. Spięłam włosy gumką i położyłam się do łóżka. Wtuliłam się w miękką pościel, zastanawiając się czy kiedykolwiek było mi tak dobrze jak teraz. Nawet kiedy mieszkałam z Bryanem, nie czułam się tak wyśmienicie. Może dlatego, bo mój były chłopak nie usługiwał mi jak Quinlan? Westchnęłam cicho, kładąc się na brzuchu. Jak będzie wyglądało moje życie? Będę mieszkała w drewnianym domku, na odludziu, z mało inteligentnym chłopakiem, którego oszukuję. Ta perspektywa brzmi kusząco. Będę miała dożywotni zapas soczków jabłkowych!
   
     Gdy się obudziłam, zeszłam na dół by móc się napić. W drodze do kuchni ujrzałam Quinlana. Leżał na kanapie, w samych gaciach, z kocem po między nogami. Aż chciało mi się śmiać na jego widok. Uśmiechnęłam się do siebie, żałując, że nie mogę zrobić mu zdjęcia. Wyglądał jak mały chłopiec, który dopiero co przestał ssać kciuk. Po chwili chłopak zaczął się ruszać. Chyba się budził. Zmarszczył brwi, mrucząc coś pod nosem. Chwycił koc, naciągając go sobie pod samą brodę. Chciał się przekręcił na bok, ale prawdopodobnie zapomniał, że leży na kanapie i z niej spadł, jęcząc głośno. Otworzył oczy, rozmasowując sobie bark. Obrzucił mnie spojrzeniem, wpatrując się w koszulkę, którą założyłam.
     — Skąd ją masz? — spytał, podnosząc się. Rzucił koc na kanapę. Nie krępowało go to, że jest przy mnie w samej bieliźnie, z resztą wczoraj wlazł mi do łazienki i przy mnie sikał. Quinlan poprawił sobie zmierzwione włosy i podszedł do mnie. wyciągnął palec wskazujący i pokazał na koszulkę. — Skąd ją masz? — powtórzył pytanie. Splotłam dłonie za plecami.
     — Nie miałam żadnej piżamy, więc pomyślałam, że założę coś twojego —odparłam. Chłopak zmarszczył brwi jakby to do niego nie trafiało.
     — Trzeba było spać nago. Nie pozwoliłem ci chodzić w moich ciuchach — rzekł. Przewróciłam oczami.
     — W przeciwieństwie do ciebie, mam swoją godność i nie paraduję przy ludziach bez ubrania — odparłam. Quinlan prychnął mijając mnie. Wszedł do łazienki, zostawiając mnie samą.
     Chłopak był nieznośny, uparty i zbyt pewny siebie, zupełnie tak jak ja. Nie chciałam by traktował mnie jak małe dziecko. Może i jestem od niego młodsza, ale przynajmniej zachowuję się dojrzale w przeciwieństwie do niego. Z zadumy wyrwał mnie dzwonek telefonu. Należał do Quinlana. Na wyświetlaczu pojawił się napis Mo. Bez zastanowienia odebrałam.
     — Quin? I co klepnąłeś smarkule w tyłek? Jest bardziej kościsty, czy mięsisty? — spytał męski głos po drugiej stronie. Poczułam jak na policzki wyskakują mi rumieńce złości. Quinlan rozmawiał o moim tyłku z jakimś dziwnym kolesiem? — Halo? Quin, znowu ci przerywa? Halo?
     Rozłączyłam się. Miałam ochotę wydłubać chłopakowi oczy. Wpadłam jednak na lepszy pomysł. Położyłam się na ziemi, obok kanapy. Rozrzuciłam dookoła poduszki i koc. Niech Quin poradzi sobie z tym. Zaczęłam kasłać i głośno oddychać.
     —Quinlan! — zawołałam. Po chwili wyszedł z łazienki. Był już ubrany, całe szczęście, bo nie miałam ochoty oglądać go w samej bieliźnie.
     Złapałam się za gardło, udając, że się duszę. Uroniłam łzy. Zawsze bez problemu potrafiłam się rozpłakać, to wcale nie jest trudne. Twarz chłopaka zbladła, nie wiedział co zrobić. Pobiegł szybko do kuchni, a po chwili wrócił z sokiem jabłkowym. Chciał mi go jakoś dać, ale nie mogłam pozwolić by tak łatwo mu poszło. Zaczęłam się trząść.
     —Delyth, co się dzieje? — spytał, wyraźnie przerażony. Dobrze mu tak. Odechce mu się rozmyślać o moim tyłku. Zakasłałam głośno. Po chwili zastygłam w ruchu, zamykając oczy. Wstrzymałam oddech. Słyszałam nierówny oddech Quinlana, który był przerażony.
     trzy, dwa, jeden... Znowu zaczęłam oddychać. Otworzyłam oczy, łapiąc głębokie oddechy. Chyba przedstawienie mi się udało, bo Quin wyglądał jakby zobaczył ducha. Ręce mu się trzęsły gdy podawał mi szklankę z sokiem. Trochę porozlewałam napój, by pokazać, jaka jestem słaba.
     — Siedź tu przez jakiś czas, puki nie poczujesz się lepiej — powiedział. Jadnak trochę znał się na pierwszej pomocy. Kiwnęłam głowę, przykładając do ust szklankę. Chłopak podniósł się, wypuszczając z płuc dużą ilość powietrza. Zmierzwił dłonią swoje włosy, podchodząc do okna. Oparł się o parapet, wyglądając na dwór. Po chwili wrócił do mnie, siadając na przeciw.
     — Trochę lepiej? —spytał. Westchnęłam, kiwając głową. Z satysfakcją patrzyłam na jego przerażenie. Chciałam mu przekazać, że to jeszcze nie koniec, że jak mi podpadnie, zgotuję mu prawdziwe piekło.
     — Jesteś pewna, że nie ma na to lekarstwa? Żaden inhalator ci nie pomoże? — zapytał po jakimś czasie. Zdziwiło mnie to, że Quin wie, co to takiego jest inhalator.
     — Miałam go kiedyś, ale zgubiłam. Nie pomagał też zawsze. Te ataki są zbyt mocne, trzeba po prostu poczekać aż mi przejdą i mieć nadzieję, że mnie nie zabiją — skłamałam. Chyba to przestraszyło chłopaka.
     Po kilkunastu minutach, pomógł mi się podnieść. Posadził mnie na kanapie, podając koc. Udałam, że drzemię. Słyszałam jak Quin do kogoś dzwoni. Mimo iż poszedł do kuchni, słyszałam go bardzo dobrze.
     — Mo, pomóż mi. Ja naprawdę nie daję rady — powiedział. Rozmawiał z tym głupim Mo. Naprawdę nie miał już do kogo dzwonić? — Ty jej nie widziałeś, ona wyglądała jakby umarła. Stary nie wiem co mam zrobić... Sprawdzałem, nie ma żadnych dokumentów... Strasznie się dusi, nie może oddychać. Myślisz, że wiesz co to jest... To, że chomik twojego kuzyna się udusił nic mnie nie obchodzi. Chłopie, tu chodzi o człowieka. Nie chcę mieć przez nią problemów, rozumiesz? Nie po tu zamieszkałem, żeby opiekować się chorą dziewczyną. Nie dostaje nic w zamian... W takim razie co ty byś zrobił... Wywaliłbyś ją. Fajnie, tyle, że ja nie chcę mieć później problemów z policją. Wiesz, że można pójść siedzieć za nie udzielenie pomocy... Dobra, jak coś znajdziesz, zadzwoń...
     W końcu Quinlan się rozłączył. Westchnął głośno, idąc do salonu. Zamknęłam oczy, udając, że wciąż śpię. Trochę zaczynałam mieć wyrzuty sumienia... Nie, chłopak sobie na to zasłużył w stu procentach.
     Przeciągnęłam się, jakby co dopiero się obudziła. Spojrzałam na Quina, uśmiechając się delikatnie.
     — Chyba już mi lepiej, dziękuję — powiedziałam. Niech ma tą satysfakcję, że zrobił coś dobrze. Przecież mi pomagał i co z tego, że tak naprawdę nic mi nie groziło. Przejmował się i za to można go pochwalić.
     — Możemy pogadać? — spytał po chwili, siadając obok mnie. Kiwnęłam głową, nie wiedząc o co chodzi. Raczej mnie nie rozgryzł, co do tego byłam święcie przekonana. Może wielmożny Mo powiedział mu, że rano dzwonił i Quinlan domyśla się, że odebrałam?
     — O czym chcesz porozmawiać? — zapytałam, przytulając poduszkę do piersi. Chłopak oparł się o kanapę, wzdychając głośno.
     — Chcę coś więcej o tobie wiedzieć. Jedyne co mi wiadomo to to, że na imię masz Delyth. Co tu robisz, skąd jesteś, data urodzenia, mów wszystko. Wolałbym wiedzieć kogo trzymam pod swoim dachem — rzekł. Pokiwałam głową, rozumiejąc go. W sumie to nie zaszkodzi mi kiedy mu powiem coś o sobie.
     — Nazywam się Delyth Prime. — Quin uśmiechnął się.
     — Jak Optimus Prime?  spytał, unosząc brew do góry. Dałam mu kuksańca w bok.
     — Nie przerywaj — odrzekłam. — Już znasz moje imię. Mam siedemnaście lat, wcześniej mieszkałam z... — Zastanawiałam się czy powiedzieć Quinlanowi o Bryanie. Chyba nie powinno go obchodzić z kim kiedyś chodziłam. — Z kolegą Bryanem. On jednak musiał sprzedać dom i przenieść się do innego miasta, nawet nie pamiętam miejscowości. Rodzice przepisali mu firmę i musiał się nią zająć — skłamałam. W życiu rodzina Bryana nie przepisała mu czegokolwiek, nawet domu z długami. Ten drań na nic nie zasługiwał. Że też dopiero teraz spostrzegłam się jaki on jest naprawdę.
     — A twoi rodzice? Puścili cię tak do kolegi, wiedząc o twojej chorobie? — zapytał po chwili. Zagryzłam wargę, próbując coś szybko wymyślić. Rodzice (1.) trafili do więzienia; (2.) pracują za granicą; (3) mają piątkę chorych dzieci (nie licząc mnie); (4.) są biedni; (5.) piją i biorą narkotyki; (6.) wywalili mnie z domu. Nie wiedziałam co powiedzieć. Na pewno nie prawdę. Nie wyjawię Quinowi, że matka i ojciec mnie nigdy nie kochali i cieszą się, że nie ma mnie w domu.
     — Jestem sierotą — skłamałam. Quinlan westchnął głośno.
     —Przepraszam, nie wiedziałem — rzekł. Uśmiechnęłam się smutno. Chyba na jakiś czas mam chłopaka z głowy.
     — Nie mówmy o tym — poleciłam. — Czy...Mógłbyś podać mi sok jabłkowy? — spytałam po chwili. — Jakoś tak mi duszno — Quin kiwnął głową i pobiegł do kuchni. Uśmiechnęłam się do siebie. Tak to ja mogę żyć.
  

Quinlan: trzy

     Z każdą sekundą czułem coraz większą irytację. Ta mała smarkula usnęła, na dodatek miała jakieś ataki! A myślałem, że gorzej już nie będzie. Nie mogłem jej teraz tak po prostu wywalić z domu. Świadczyłoby to o mojej ignorancji, a ja byłem porządnym obywatelem, który wolałby, by na kogoś innego spoczął ten ciężar. Nie nadawałem się na niańkę, a już na pewno nie na opiekunkę dla chorych. Co to była w ogóle za choroba? Zdawało mi się, że coś o niej kiedyś słyszałem. 
     Najciszej jak się da, a było to naprawdę trudne, bo przywykłem do chodzenia jak słoń, zszedłem ze schodów. Ruszyłem w stronę kanapy, rzucają się na nią. Była długa i szeroka i bardzo ją lubiłem, ale mimo wszystko numerem jeden pozostawało moje łózko. Okręciłem się ciasno kocem, sprawdzając czy mam zasięg w telefonie. Trzy kreski! Bez wahania wybrałem numer do Morgana, mając nadzieję, że powie mi co mam robić. Odebrał po czterech sygnałach.
     — Mo, mam poważny problem — oznajmiłem, słysząc szum po drugiej stronie.
     — Uwielbiam twoje poważne problemy — wyznał. Wiedziałem, że w tym momencie uśmiecha się szeroko do telefonu. 
     — W moim domu jest dziewczyna — usłyszałem klaskanie i gwizd na co wywróciłem oczami. — Nie, Mo. Nie nie tak, ja...
     — Myślałem, że będziesz samotny do końca życia.
     — Ja chyba nadal tak myślę. Ta dziewczyna to nieporozumienie. Zbuntowana nastolatka, która uciekła z domu, na dodatek choruje na dziwną chorobę, którą łagodzi sok jabłkowy, a ja nie mam już tego głupiego soku, no i leży w moim łóżku, a ja na kanapie i myślałem, że ty mi może pomożesz, bo przecież jesteśmy kumplami, nie? — spytałem, czując jak braknie mi powietrza. 
     — Jak wygląda? 
     — Normalnie. Jest chyba nawet proporcjonalna — powiedziałem, patrząc w stronę schodów, by upewnić się, że nie siedzi na ich szczycie i mnie nie podsłuchuje. — Sam nie wiem, to smarkula — dodałem prędko.
     — Ma kościsty tyłek?
     — Ona jest chora!
     — No i co? To tylko pytanie — odparł. Byłem pewien, że wzrusza właśnie ramionami. 
     — Niby skąd mam to wiedzieć? — zapytałem, narzucając koc na głowę. Miałem nadzieję, że chociaż teraz będzie mnie mniej słychać. Wcisnąłem się w kąt kanapy, zwijając w kłębek. — Znasz jakiś super sposób, by to sprawdzić? 
     — Zrób tak. Naciągnij na oczy jakąś czapkę. Wbiegnij do domu, krzycząc, że to napad i klepnij ją w tyłek. Potem uciekniesz, a ona niczego się nie zorientuje — powiedział. 
     — Ty to masz głowę. Że też sam na to nie wpadłem. Dobra, chyba pozostaje mi życie w niewiedzy. Zasięg mi pada. Halo... Halo... Co za pech... — Nacisnąłem czerwoną słuchawkę, wkładając telefon do kieszeni. Morgan nie nadawał się do udzielania porad. Wychodziło na to, że byłem skazany tylko na siebie.
     Czułem się jak ostatni idiota, gdy zmuszony byłem jechać do sklepu po kartony soku jabłkowego. Zapłaciłem, zapakowałem wszystko do pikapa i wróciłem do domu. Pogoda była paskudna, ale czego się nie robi dla dobra innych. Dziewczyna, której imienia nie znałem zaczęła działać mi na nerwy. Miałem ochotę odnaleźć jej rodzinę i poinformować ją, gdzie się znajduje, bo miałem jej serdecznie dość. Od zawsze mieszkałem sam i już zawsze będę mieszkał sam. 
     Było mi piekielnie zimno. Kolejny powód, by sprawić sobie rękawiczki i czapkę. Czułem jak nos mi odpada. Strząchnąłem z włosów grube płatki śniegu, po czym wszedłem do domku. Czułem się jak kostka lodu wystawiona na słońce. Zacząłem zrzucać z siebie zbędne warstwy ubrań. Mimo iż miałem ochotę położyć się przed kominkiem, ruszyłem najpierw do kuchni po szklankę, a potem na górę, do mojej nowej/niechcianej współlokatorki. Zastanawiałem się czy zapukać, ale to przecież mój dom i mój pokój i moja dobra wola, by tam spała. Nacisnąłem klamkę, zapalając światło. Dziewczyna nie spała. Siedziała na łóżku oparta plecami o ścianę. Wymusiłem słaby uśmiech, ale wyszedł mi jeszcze słabiej niż zamierzałem. To tak jakbym dowiedział się, Morgan zaczyna spotykać się z moją siostrą, co by było największym koszmarem, bo przecież on jest moim kumplem, a ona siostrą! Odstawiłem ten czarny scenariusz na bok i postawiłem na szafce obok łóżka szklankę pełną soku. 
     — Skąd go masz? — spytała ze zdziwieniem, marszcząc brwi. Wywróciłem oczami.
     — Istnieje coś takiego jak sklep — zauważyłem. — Kupiłem ze sto kartonów. Czy musisz dozować jakoś te dawki? Sok ma być podgrzany? Na ile stopni? Ten może być zimny, bo przed chwilą go nalałem, ale jeśli chcesz ocieplę go jakoś — powiedziałem, drapiąc się po karku. Nie lubiłem chorych ludzi z kilku powodów. 1. Nie wolno im odmawiać. 2. Trzeba im pomagać, by nie mieć kogoś przypadkiem na sumieniu. 3. Trzeba wokół nich latać i zamieniać się w sługusa. 
     — Wolałabym, by był ciepły — powiedziała. Przytaknęłam, biorąc szklankę do ręki. Wziąłem łyk, trzymając go w buzi kilka sekund, by po chwili wypluć go ponownie do szklanki. — Co ty robisz? — spytała. 
     — Wnętrze moich ust jest ciepłe — zauważyłem, na co skrzywiła się.
     — Fuj! Nie będę piła twojej silny, nieważne jak gorąca będzie — powiedziała. Uśmiechnąłem się do siebie. Mi moja ślina nie przeszkadzała, więc wypiłem wszystko duszkiem. Odstawiłem pustą szklankę na szafkę, po czym dźwignąłem się. Na ścianie wisiały plakat z filmu Zmierzch, gdzie moją twarz była doklejona do ciała Roberta Pattinsona, a Morgana do Taylora Lautnera, więc wychodziło na to, że staliśmy obok Kristen Stewart. Obok przykleiłem zdjęcie gdzie obejmuję ramieniem Mo z naklejoną twarzą Justina Biebera z dwa tysiące dziesiątego roku. Zawsze uważałem, że to śmieszne, nawet teraz, gdy patrzyłem na to po raz setny. 
     — Przyniesiesz mi sok? — Głos dziewczyny, której imienia wciąż nie znałem przywołał mnie z powrotem na ziemię. Spojrzałem na nią, mając ochotę wywrócić oczami. Albo chodzić z widocznymi białkami. Może wtedy się przestraszy i ucieknie. Albo dostanie ataku. 
     — Naprawdę nie możesz sama zejść i go sobie przynieść? Od chodzenia też dostajesz tego ataku? Dobra, zaraz ci przyniosę — westchnąłem ze zrezygnowaniem. Zabrałem szklankę i wyszedłem z pokoju, zostawiając uchylone drzwi. 
     Gdy wróciłem na górę, dziewczyna, która nie chciała mi zdradzić swojego imienia, a mogłaby to w końcu zrobić, bo nie wiedziałem jak mam się do niej zwracać, siedziała na podkulonych nogach, obejmując moją poduszkę. Podałem jej sok, a wtedy umoczyła w nim wargi. Patrzyłem jak pije łapczywie, jak gdyby spędziła całe życie na pustyni, z dala od jakiegokolwiek źródła wody. Na koniec wydała z siebie westchnienie i otarła usta wierzchem dłoni. 
     — Kiedy masz zamiar stąd sobie pójść? — spytałem, czując jak serce wali mi szybko w piersi. Nie zniosę z nią choćby dnia dłużej. 
     — Nie wiem. — wzruszyła ramionami. — Czasami czuję się dobrze, a czasami źle. Ciągle mi się pogarsza. Muszę siedzieć w cieple i pić sok. To pomaga — wyznała. Co to za głupia choroba!, pomyślałem. 
     — Powiesz mi jak się nazywasz? — spytałem w końcu. 
     — Delyth — wyznała, przyciągając kolana do piersi. Nigdy nie spotkałem żadnej dziewczyny z takim imieniem. W sumie to ja w swoim życiu spotkałem bardzo mało dziewczyn. Wszystkie wolą wylegiwać się na plaży niż maszerować po górach. O ironio! A mogłem zamieszkać w szałasie nad morzem i cieszyć się widokiem opalonych ciał. Jakichkolwiek ciał. Podniosłem się, mając zamiar wyjść i udać się w moje drugie ulubione miejsce w domu i nie miałem na myśli łazienki, tylko kanapy przy kominku. — A ty? — spytała po chwili Delyth, przez co prawie uderzyłem się drzwiami w czoło. Odwróciłem się przez ramię, patrząc na nią.
     — Quinlan — powiedziałem, po czym wyszedłem. 
     Ten wieczór miałem już zaplanowany. Leżałem po kocem, jedząc kruche ciasteczka i oglądając pierwszy sezon Love/Hate. Czekałem z niecierpliwością jak uśmiercą Johna Boya, ale ku mojemu zaskoczeniu umarł jego brat i to w dość głupi sposób, bo strzelił sobie kulką w łeb, myśląc, że pistolet nie jest naładowany. Byłem zdenerwowany, bo jak zwykle wszyscy ci, których nie lubię żyli do końca swoich dni, a ci, którzy skradli moje serce obrywali. I tak gdy powtarzałem w myślach zaklęcie (umieraj Johnie Boy'u, avada kedavra!), usłyszałem ciche kroki. Nie musiałem podnosić głowy znad telewizora, by wiedzieć, że to Delyth. Pewnie szła siku albo po sok jabłkowy. Przywykłem do tego, bo w ciągu jednego odcinka trwającego pięćdziesiąt minut przemknęła co najmniej trzy razy. Nie zwracałem więc na nią uwagi, nawet wtedy, gdy zatrzymała się obok mnie, patrząc w ekran. Uniosłem głowę, widząc jak jej duże oczy świecą i odbija się w nich ekran telewizora. Przysiadła na kanapie obok mnie, nie odzywając się ani słowem. Podsunąłem jej ciasteczko pod nos, a ona wzięła je i włożyła sobie do ust. I tak oto obejrzeliśmy ostatni odcinek pierwszego sezonu. 
     — Nie! — krzyknąłem, wyciągając rękę w stronę postrzelonego Darrena Traceya, którego grał Robert Sheehan, leżącego teraz na ulicy i patrzącego w niebo. 
     — Ty tak na serio? — spytała, żując kolejne ciasteczko. Spojrzałem an nią, nie rozumiejąc jej słów. 
     — Co na serio? — zdziwiłem się, zerkając w ekran.
     — Przejmujesz się losami fikcyjnego bohatera? — zapytała. Opatuliłem się kocem, strząchając okruchy z piersi. 
     — Spójrz na niego! Chodzący ideał! — oznajmiłem, schylając się, by wziąć pudełko od drugiego sezonu. Kamień spadł mi z serca na widok Roberta w obsadzie. Czyli nie umarł! — Jestem do niego podobny, prawda? Wszyscy mi to mówią — dodałem po chwili. Delyth zmarszczyła lekko nos. Wpatrywała się w moją twarz i okładkę pierwszego sezonu.
     — Nie widzę podobieństwa — przyznała. Prychnąłem, wyłączając telewizor. Gdyby nie kominek, spowiłaby nas absolutna ciemność. Nie znała się, to wszystko. Nie wszyscy są tak spostrzegawczy jak ja, to nie ich wina. Wyciągnąłem spod pleców pilot, mimo iż pamiętałem jak kładłem go na swoim udzie. Usłyszałem jak Delyth wstaje i idzie, zapewne do kuchni. Miała bose stopy, przez co śmiesznie klapała. Kręciła się chwilę, napiła się soku, po czym zawróciła. Poczułem jak ciągnie mnie za ramię. 
     — Co chcesz? — spytałem.
     — Masz może zapasową szczoteczkę do zębów? 
     Jęknąłem w duchu, dźwigając się z kanapy. Ruszyłem niechętnie w stronę łazienki, a ona za mną. W sumie to sam nie wiedziałem co tu mam. Szafki zawalone były moimi pierdołami i kramami, które przysyłała mi mama. Połowę z nich powinienem wywalić, ale nigdy nie miałem na to czasu. Wysunąłem szufladę, grzebiąc w niej. Co prawda ta szczoteczka miała być dla mnie, bo moja stara była już lekko zużyta i przypominała coś, czym czyści się kominy. Postanowiłem jednak chociaż tego kończącego się dnia być dżentelmenem i ustąpić potrzebującej dziewczynie. Mimo iż chciało mi się siku, wyszedłem, bo przecież ona miała pierwszeństwo. Stałem tak i stałem, krzyżując nogi i chodząc w kółko. Oparłem czoło o ścianę, mając ochotę walić w nią, by nie myśleć o pękającym pęcherzu. Szum wody w kranie potęgował to wszystko. Zapukałem chaotycznie, drepcząc przed drzwiami.
     — Długo jeszcze? — spytałem. Cholerny dom z jedną łazienką. 
     — Tak.
     — A mogę wejść? 
     — Uwierz mi, że nie jest nic ciekawego w aplikowaniu sobie tamponów — odparła, po czym zachichotała. Usłyszałem jak drzwi się otwierają. Wystawiła swoją głowę, uśmiechając się szeroko. — Żartowałam — dodała. Był to najgorszy żart na świecie i w ogóle się nie śmiałem. Przepchnąłem się między nią, a drzwiami i wszedłem do środka. — Ej, trzymaj się kolejki — poleciła, krzyżując ramiona na piersi.
     — Wybacz, ale to sprawa życia lub śmierci — oznajmiłem i ignorując jej towarzystwo, załatwiłem swoją potrzebę. 
     Gdy się odwróciłem, Delyth szorowała zęby. Spojrzała na mnie w lustrze, po czym wypluła pastę. Typowa dziewczyna. Nie rozumie, że człowiek, któremu naprawdę chce się siku jest zdeterminowany.
     — Będziesz się obrażać, bo wlazłem ci do łazienki? — spytałem, dotykając jej ramię.
     — Najpierw umyj ręce, a potem mnie dotykaj — poleciła, cofając się. Wywróciłem oczami, odpychając ją od umywalki. Była strasznie słaba. Mogłem odepchnąć ją nogą jak kotkę. Wydała z siebie jakiś odgłos niezadowolenia, ciągnąc mnie za koszulkę na plecach. — Ale z ciebie palant! Wciąż jest moja kolej na korzystanie z łazienki — oznajmiła gniewnie. 
     — To mam myć te ręce czy nie, bo ja już nie wiem — powiedziałem. — Mój dom, moja łazienka, moje warunki. Możesz korzystać z niej tyle ile chcesz, ale pod warunkiem, że nie ma nie w domu. Jeśli ja jestem, ja o tym decyduje. Tak jak teraz. Nakazuje ci wyjść, bo chyba wciąż chce mi się siku — oznajmiłem. Delyth tupnęła nogą, czerwieniąc się na twarzy. Przypominała mi czasami moją siostrę, tyle, że Briana była od niej dziesięć razy grubsza. — I jeszcze coś. Moje łóżko, moja decyzja kto na nim śpi. Idź na dół na kanapę. Jeśli się pospieszysz, nadal będzie ciepła od mojego tyłka — dodałem, uśmiechając się szeroko. 
     — Palant — mruknęła pod nosem, trzaskając drzwiami od łazienki. Głupia smarkula. Jutro zmuszę ją, by stąd poszła. Jest nieznośna. Wolałbym by Morgan zaczął spotykać się z Brianą, niż widzieć jej twarz przez jeszcze jeden dzień. 
     Użyłem jej szczoteczki, bo przecież tak naprawdę byłą moja i mi jej ślina nie przeszkadzała, no chyba, że mogłem się czymś zarazić, ale wtedy o tym nie myślałem. Pragnąłem znaleźć się w swoim cieplutkim łóżeczku, otulić mięciutką kołderką i usnąć. Wyszedłem z łazienki, gasząc za sobą światło. Mimo wielkiej niechęci, postanowiłem zejść jeszcze na dół i sprawdzić co robi Delyth. W sumie to w ogóle nie mnie to obchodziło. Jeśli chciała znaleźć kluczyki od pikapa i uciec, to musiałem ją zasmucić, bo nigdy ich nie odszuka. W sumie to nawet i ja zapomniałem gdzie je zostawiłem. 
     Nie chciało mi się schodzić na sam dół, więc ukucnąłem na szczycie schodów, patrząc w stronę kanapy. Była pusta. Nie słyszałem jej kroków, ani by piła ten swój sok. Zeskoczyłem ze schodów, dostrzegając ją leżącą na podłodze. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to to, że umarła. Zacząłem kląć, nie mając pojęcia co zrobić. Uklęknąłem obok niej, czując jak ręce mi drżą. Chora, nie umiałem udzielać pierwszej pomocy. Pewnie i tak bym jej zaszkodził. Nachyliłem się nad nią, starając się wyczuć oddech na swoim policzku. Słyszałem jak mruczy. Z jej gardła wydobywał się niski dźwięk. Klepnąłem jej policzki, widząc jak zaciska powieki. Złapałem jej ramiona, trząchając nimi. Po chwili zaczęła kasłać, więc podniosłem ją prędko i zaniosłem do kuchni. Co chwila osuwała się z moich ramion, a ja nie wiedziałem co robić. Kasłała, dyszała ciężko, śliniąc siebie i moją koszulkę. Byłem przerażony. Posadziłem ją na stole i wyciągnąłem rękę po karton soku. Nie był co prawda ciepły, ale nie miałem czasu. Przystawiłem go jej do ust, chcąc ją jakoś napoić. Przechyliłem go trochę za bardzo, zalewając ją całą. (Siebie przy okazji też, ale zorientowałem się o tym dopiero po chwili.) Delyth przestała się dusić, mimo wszystko złapała się za gardło, oddychając głęboko. Myślałem, że upadnę na podłogę. 
     — Wszystko dobrze? — spytałem, wycierając jej usta ręcznikiem, który wisiał na krześle. Przytaknęła.
     — Nie powinnam się denerwować — przyznała, łapiąc karton soku. Napiła się jeszcze trochę, po czym zsunęła ze stołu. — Pójdę spać. Dobranoc — dodała, kierując się w stronę kanapy. Westchnąłem ciężko. Żegnaj cieplutkie łóżko. 
     — Stój — poleciłem, idąc za nią. Chwyciłem jej ramię. — Połóż się u mnie. 
     Uśmiechnęła się lekko, przytakując. Zabrałem dodatkowy karton soku i szklankę i poszedłem za nią na górę, zostawiając wszystko na szafce. Delyth położyła się od razu, zakopując w kołdrze. 
     — Jakby co, wołaj — powiedziałem, gasząc światło. Następnie zszedłem an dół, zrzucając z siebie ubranie, które zwinąłem w kulkę i położyłem przed kanapą. Ułożyłem się wygodnie pod kocem, zamykając oczy. 

czwartek, 20 sierpnia 2015

Delyth: dwa


Cześć, a właściwie to żegnaj. Nie chcę marnować swoje cennego czasu na taką osobę jak ty, więc przejdę do konkretów. Jesteś oszustem, cwaniakiem, podrywaczem, niedołęgą, kulą u nogi i mogłabym wymieniać w nieskończoność. Jak mogłeś? Widziałam ciebie i tą twoją "dziewczynę". Kiedy chciałeś ze mną zerwać? Tyle, że to nie ty będziesz porzucającym, tylko ja.
Bryan, zrywam z tobą. I jak się z tym czujesz? Bo ja wyśmienicie, świetnie, super, lepiej już się nie da. Oby twoja nowa sztuka zaciążyła byś miał kłopoty.
Żegnaj, obiecuję, że już mnie nie zobaczysz.
Nie Twoja Delyth

     Taki właśnie liścik zostawiłam na łóżku mojego byłego chłopaka. Jak ja mogłam tak długo z nim wytrzymać? Spakowałam swoje ciuchy do plecaka, nie było ich dużo, mimo iż pół roku temu wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam z Bryanem. Byłam tą czarną owcą w rodzinie, która wszystko psuje, więc postanowiłam zdezerterować. Dość miałam kłótni z rodzicami. Ciągle się sprzeczaliśmy, nawet o drobiazgi. Nie wytrzymałam w końcu i się wyniosła. Skrycie marzyłam o tym, by tata i mama mnie szukali, by zainteresowali się mną. Zawsze gdy przechadzałam się na spacer szukałam drzew obklejonych plakatami z moim zdjęciem i napisem poszukiwana Delyth Prime. To nigdy się jednak nie spełniło. Miałam nawet wrażenie, że opuszczając dom, robię przysługę rodzicom.
     Nie było mi jakoś smutno z powodu zdrady Bryana, chyba tak naprawdę go nie kochałam. Darzyłam go pewnym uczuciem, bo zapewnił mi dach nad głową, ale już z nim nie mieszkałam. Jestem wolna i bezdomna.
     Udało mi się złapać autostop. Miły straszy pan jechał odwiedzić wnuczkę, która mieszkała w górach. Ma na imię Dorothy i robi świetne zapiekanki. Aż zaburczało mi w brzuchu na myśl o jedzeniu. Mogłam chociaż opróżnić całą lodówkę Bryana. Zapomniałam szybko o głodzie, przypominając sobie co czeka moje ex chłopaka, gdy wróci do domu. Rozlałam w łazience mydło w płynie i szampon na podłogę. Żałowałam, że nie zobaczę jak Bryan robi szpagat, jak jego nogi rozjeżdżają się, a on wymachuje chaotycznie rękami by złapać równowagę.
     Miły starszy pan, który zdradził mi imiona jego całej rodziny, oprócz jego własnego, wysadził mnie przy sklepie. Miałam parę drobnych i pragnęłam przeznaczyć je na coś do zjedzenia. Na razie jestem dobrym, poczciwym obywatelem, później będę żebrać albo kraść.
     Kupiłam sobie słodką bułkę z dżemem, sok jabłkowy (innych nie znosiłam; nie piłam też coli, herbaty, kawy i innych paskudnych napojów, jedynie smakował mi sok jabłkowy) i kilka czekoladowych batoników z orzechami. Powinno mi starczyć na dwa, góra trzy dni.
     Ciągnęłam za sobą torbę, która zrobiła się trochę lżejsza, bo założyłam sweter. Był to wprawdzie męski kardigan, który wcześniej należał do Bryana, lubiłam jednak w nim chodzić. Włosy wiły mi się na wietrze jakby ożyły. Czarne kosmyki wpadały mi w oczy, co było iście denerwujące. Zjadłam już pół batonika, resztę chowając do kieszeni spodni. W takim tempie nigdzie nie dojdę, a jedzenie skończy mi się w mgnieniu oka. Zaczęłam się rozglądać, szukając jakiegoś samochodu, skutera, odśnieżacza, czegokolwiek, co mogłoby mnie podwieźć. W oddali zauważyłam pikapa. Nawet gdyby się nie zatrzymał, może udałoby mi się wskoczyć na przyczepkę? Kierowca nie jechał szybko, za pewnie przez oblodzone drogi. Wyciągnęłam kciuk, zmuszając się do sympatycznego uśmiechu. Samochód jednak nie zatrzymał się, miałam wręcz wrażenie, że przyspieszył, obryzgując mnie śniegiem zmieszanym z solą. Za kierownicą siedział jakiś młodzian, z takimi to trudno o cokolwiek. Najlepiej jak trafi się na miłych staruszków tak jak dziadek Dorothy.
     Westchnęłam głośno, idąc dalej. Poziom cukru co chwila mi spadał, a gdy tylko go uzupełniałam, spadał poziom moich zapasów. Nogi mnie bolały, a do butów dostał mi się śnieg. Czułam nieprzyjemne zimno w stopach. Musiałam się zatrzymać w jakimś ciepłym miejscu, by móc zregenerować siły. Wyciągnęłam telefon, sprawdzając zasięg. Na ekranie nie pojawiła się ani jedna kreseczka. Westchnęłam głośno, nie tak wyobrażałam sobie wolność. Sądziłam, że to będzie łatwiejsze. Potknęłam się nagle i runęłam twarzą w zaspę. Poczułam jak mokry i zimny śnieg dostaje mi się do ust i nosa. To było okropne. Podniosłam się prędko, ocierając twarz. Do mojego swetra przyczepiły się malutkie kryształki lodu i za żadne nie chciały odpaść. Nie dość, że byłam zdenerwowane, to jeszcze przemarznięta i mokra. Czułam złość na tego głupiego chłopaka, który nie chciał się zatrzymać swoim pikapem. Miłe ciepełko za pewnie ogrzewało mu tyłek, a ja musiałam sterczeć tu. Gdzie sprawiedliwość na tym świecie? Mężczyźni powinni latać za dziewczynami i proponować im swoją pomoc. Ja niestety w całym moim życiu natrafiałam na nie właściwych książąt z bajki.
     Po kilku godzinnym marszu znalazłam się z jakiś kilometr od pierwszego domku. Widziałam go wyraźnie. Z komina wydobywał się dym. Poczułem dreszcze na plecach, na myśl o cieple kominka. Czy ten ktoś, kto tam mieszka, pozwoli mi przenocować, chodź jedną noc? Wytężyłam wzrok, widząc zaparkowany samochód. Niebezpiecznie przypominał mi pikap, który tak bezczelnie mnie minął i obryzgał śniegiem. Jeśli to ten sam pojazd, znaczy, że w środku znajduje się ten sam właściciel. Miałam teraz ochotę iść do niego i powiedzieć jakim to jest pacanem. Przestałam na chwilę czuć chłód. Ruszyłam prędko, ciągnąc za sobą przemoczoną torbę.
      Stanęłam przed drzwiami, waląc w nie głośno. Musiałam uważać, bo na głowę spadł mi kawałek sopla. Nie chciałam skończyć z dziurą w głowie. Po kilku sekundach otworzył mi chłopak. Zmrużyłam oczy, poznając go. To on nie zatrzymał się, gdy potrzebował podwózki. Teraz za to zapłaci.
     — Czego? — spytał, opierając się o futrynę. Spostrzegłam, że ma na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Pewnie w domu miał ciepło. — Nie chcę od ciebie kupować żadnych ciasteczek, chyba, że są bardzo tanie.
     — Masz mnie za jakiegoś skauta? — zdziwiłam się, krzyżując ręce na piersi. Może i był ode mnie większy i starszy. Nie oznacza to jednak, że może się tak do mnie zwracać. Przeszłam w życiu więcej niż niejedna siedemnastolatka.
     Chłopak ze znudzeniem mi się przyglądał. Ciekawa byłam czy często to mu się zdarza, że odwiedzają go dziewczyny, których nie chciał podwieźć.
     — Jakieś cztery godziny temu prawie mnie przejechałeś, więc mam prawo prosić o rekompensatę. Zapisałam sobie twój numer rejestracyjny i noszę go w portfelu. Mam też zdjęcie twojego auta, więc kiedy zamarznę na śmierć, a moje ciało znajdzie policja, ty też będzie w to wszystko wmieszany, a jak mnie nie wpuścisz, napiszę w swoim pamiętniku, który trzymam w torbie, że zamknąłeś mnie w szopie i głodziłeś. Nie ważne, że to nie prawda, nie udowodnisz tego — powiedziałam. Oczywiście żartowałam z numerem rejestracyjnym, zdjęciem i pamiętnikiem. Nic takiego nie miałam, ale chłopak o tym nie wiedział. Zbladł trochę, drapiąc się po głowie.
     — Okej, wejdź — powiedział w końcu, otwierając drzwi szerzej. Poczułam satysfakcję, że udało mi się nabrać tego idiotę. Weszłam do środka, czując jak moje ciało ogarnia nagłe ciepło. Podbiegłam do kominka, siadając przed nim. Zdjęłam buty, stawiając je obok by się wysuszyły.
     — Masz szklankę? — spytałam. Chłopak kiwnął głową. — Przynieś mi, szybko — poleciłam. Po chwili zniknął mi z oczu. Uśmiechnęłam się do siebie. Nie sądziłam, że to będzie takie łatwe. Przyniósł mi w końcu kubek. prosiłam o szklankę, ale on pewnie nie rozróżniał naczyń. Widelec, łyżka, co to za różnica? Wyciągnęłam sok jabłkowy z torby i przelałam go do czerwonego kubka w paski. Postawiłam go przy kominku by się ogrzał, nie chciałam mieć chorego gardła.
     Wyjęłam mokre ubrania z torby i porozwieszałam je po domu by wyschły. Chłopak stał z boku, nie chcąc się w to mieszać. Chyba rzeczywiście się wystraszył tym co powiedziałam. Usiadłam więc na kanapie, przykrywając się, znalezionym, miękkim kocem. Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że uda mi się przekonać tego frajera, żebym tu została jeszcze kilka dni.
      Nic nie smakuje lepiej niż ciepły sok jabłkowy. Czułam jak jego ciepło ogrzewa mi wnętrze ust i podniebienie. Wyciągnęłam bułkę z dżemem i zaczęłam ją jeść, popijając co chwila przecudownym soczkiem. Właśnie wspięłam się szczyt, byłam górą. Bryan pewnie teraz leży, połamany w łazience, kiedy jak wyleguję się przed kominkiem. Już nawet zapomniała o chłopaku, który wygląda z kuchni i mi się przygląda. Nawet nie znałam jego imienia, sama z resztą też się nie przedstawiałam, bo nie widziałam takiej potrzeby. Mój współlokator, który jest właścicielem tego domu jakby usłyszał moje myśli, bo podszedł do mnie, zachowując jednak pewien dystans i spojrzał na mnie.
     — Chcę trochę znać osobę, którą wpuszczam pod swój dach. Wiem na razie tyle, że jesteś mega irytującym dzieciakiem, który wtyka swój mały nosek w nieswoje sprawy i jest przy tym bardzo bezczelny i zbyt pewny siebie. O czymś zapomniałem? — spytał samego siebie, uderzając palcem o brodę, jakby się namyślał. — Chyba o tym, że niezła z ciebie kłamczuszka, co? Podczas gdy drzemałaś sprawdziłem twoją torbę i prócz czekoladowych batoników, połamanego lusterka i tamponów, nic tam nie masz — rzekł, krzyżując ręce na piersi. Chyba mnie rozgryzł, mógł jednak kantować. Postanowiłam się jeszcze nie zdradzać, chłopak nie wyglądał na mega bystrego.
     — Myślisz, że zostawiłabym te wszystkie rzeczy w torbie? Nie, noszę je przy sobie, w kieszeniach spodni — powiedziałam bez zająknięcia. Na twarzy chłopaka zadrżał mięsień, zdradzając, że jednak mam szansę by mnie nie zdemaskował. Uśmiechnęłam się delikatnie. Nagle on podszedł do mnie, łapiąc za ramiona. Przestraszyłam się, więc zaczęłam się szarpać w nadziei, że mnie puści. Nie spodziewałam się u niego takiej siły. Przewrócił mnie na ziemię, przyciskając moje ręce do podłogi, nad głową. Miał duże dłonie, więc bez trudu złapał moje nadgarstki tylko jedną. Drugą wsadził do mojej kieszeni, szukając portfelu, telefonu i pamiętnika. Serce podeszło mi do gardła. Jak on dowie się prawdy, wyrzuci mnie i wtedy rzeczywiście zamarznę na śmierć z jego winy. W końcu znalazł komórkę. Puścił mnie, podnosząc się. Po chwili rozległ się jego śmiech. Popatrzył na mnie z rozbawieniem.
     — Ten telefon nie robi zdjęć kłamczuszku. Jak widać nie znalazłem też innych rzeczy, o których byłaś święcie przekonana, że masz je przy sobie. Przykro mi, ale nic cię tu nie trzyma. Dam ci pięć minut byś mogła pozbierać swoje rzeczy. Będę nawet tak łaskawy i pozwolę skorzystać ci z mojej łazienki byś nie musiała sikać na mrozie — powiedział, rzucając we mnie telefon. Znów się zaśmiał, kręcąc głową. Byłam zrozpaczona, nie mógł mnie wyrzucić.
     — Proszę, chociaż daj mi tu zostać na noc, jutro rano już mnie tu nie będzie — rzekłam, podnosząc się z ziemi.
     — Tak, z całą zawartością mojej lodówki i pikapem — dodał. Skrzyżował ręce na piersi, opierając się o ścianę. — Czas leci, zostało ci tylko cztery minuty. Widzę, że lubisz gdy mróz szczypie cię w tyłek, to twoja wola. Zbieraj manatki i do widzenia — rzekł. Obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem. Po chwili rozpłakałam się. Udawałam oczywiście, byłam świetną aktorką, nie dało się tego ukryć. Chłopak wzdrygnął się. Chyba się przestraszył. Stał tak nie wiedząc co robić, a twarz mu jakoś miękła. Wyciągnął jedną dłoń, jakby chciał mnie uspokoić. Zaczęłam kaszleć. Ukucnęłam, udając, że mam atak astmy. Zamknęłam oczy, łapiąc głośno powietrze.
     — Boże, dziewczyno, co ci jest! — spytał, łapiąc mnie za ramiona. Uśmiechnęłabym się, nie mogłam się jednak zdradzić.
     — Proszę... tylko je... jedna noc... — wydyszałam z siebie. Poczułam jak chłopak mnie podnosi i gdzieś prowadzi. Po chwili położył mnie na łóżku i przykrył kołdrą. Usiadł obok, gryząc nerwowo wargę. Jeszcze chwilę go pomęczę. Udałam, że mam wielki atak kaszlu. Dusiłam się jeszcze przez dwie minuty, po czym powoli przestawałam. I tak napędziłam mu niezłego stracha. Zamknęłam oczy, udając, że jestem zmęczona i wykończona tym wszystkim. Spod powieki uroniłam łzę, by pokazać jak bardzo delikatna i wrażliwa jestem.
     — Co to było? — spytał chłopak po chwili ciszy. Otworzyłam oczy, masując sobie gardło, jakby mnie bolało. Westchnęłam cicho.
     — Choruję na zespół Brynsona. Często mam ataki duszności i czasem tracę przytomność, ale już przywykłam. To co było przed chwilą to naprawdę nic. Czasem mam problem z oddychaniem przez godzinę lub półtora — powiedziałam. Oczywiście kłamałam. Nie było nic takiego jak zespół Brynsona, który wymyśliłam przed chwilą. Chłopak jednak kupił moją bajeczkę.
     — Nie wyglądało to dobrze. Widział cię lekarz? Czy nie powinnaś brać jakiś leków? — zapytał. Skąd u niego nagle taka troska? Westchnęłam cicho, grając dalej.
     — Nie ma na to leków, przynajmniej nie takich, które działają na sto procent. Czy mógłbyś przynieść mi mój sok jabłkowy? Pomaga mi, zawiera w sobie witaminy wspomagające mój chory organizm — rzekłam, kaszląc cicho. Chciała mi się śmiać gdy wymyślałam te kłamstwa. Gdyby ten chłopak był odrobinę mądrzejszy i bystrzejszy, nie szło by mi tak łatwo. Po chwili przyniósł mi sok w kubku. Wypiłam go, czując jak rozpala mi podniebienie.
     — Skończył się, jak często masz te ataki? — spytał, zabierając ode mnie naczynie. Spojrzałam na niego zmęczonym wzrokiem.
     — Zależy. Przeważnie wtedy kiedy się przemęczę, albo bardzo się zestresuję lub przestraszę — odrzekłam. Chłopak kiwnął powoli głową. Po chwili podrapał się po karku.
     — Słuchaj, głupio wyszło, nawet bardzo. Nie wiedziałem, że jesteś chora i te moje zachowanie może ci jakoś zaszkodzić. Prześpij się w moim łóżku, dobrze? Jutro pomyślimy co będzie dalej — powiedział. Uśmiechnęłam się delikatnie.
     — Dziękuję — szepnęłam, zamykając oczy. Chłopak zasłonić zasłonkę by w pokoju było ciemniej i wyszedł, zamykając po cichu drzwi. Miałam ochotę krzyczeć z radości, że trafił mi się taki frajer. Wtuliłam się w ciepłą kołdrą i miękką poduszkę i pozwoliłam sobie na sen. 

Obserwatorzy