— Jest problem — powiedziała cicho. Zerwałem się na równe nogi i pognałem do kuchni po szklankę soku, którą naszykowałem już wcześniej, tak na wszelki wypadek. Omal nie zabiłem się na zakręcie. — Nie mam ataku — wyjaśniła, a kąciki jej ust uniosły się lekko. Już ja znałem ten szatański uśmieszek. Morgan zawsze tak robił, tyle że w jego wykonaniu, wyglądało to sto razy potworniej. Wzięła ode mnie szklankę, pijąc łapczywie, jakbym nie dawał jej nic do picia, co było kłamstwem, bo biegałem za nią z kartonami soku, pytając jak ciepły powinien być.
— W takim razie co chcesz? — spytałem, czując nieznaczną ulgę. Nie miałem zamiaru być świadkiem jej kolejnego ataku.
— Chciałabym, byś pojechał do sklepu i coś mi kupił. To bardzo ważne i zdaje mi się, że nie tylko dla mnie, bo przecież leżę w twoim łóżku — powiedziała, a jej usta ułożyły się w jeszcze bardziej szatańskim uśmieszku, a może mi się zdawało? — Kup mi tampony, okay?
— Żartujesz sobie? Faceci nie kupują takich rzeczy, ja nie wiem jak to wygląda — skłamałem. Wiedziałem, że mi nie uwierzy, bo przecież grzebałem jej w torbie, a z resztą miałem siostrę, która wtajemniczyła mnie w ten dziwny świat dziewczyn, przez co wszyscy uważali, że jestem zniewieściały, a to była nieprawda. Nie ma bardziej męskiego faceta ode mnie.
Delyth przysiadła na kanapie i zwinęła się. Zacisnęła wargi, a ja przestraszyłem się, że coś jej się dzieje. Uniosła wzrok i spojrzała na mnie, masując swój brzuch przez kołdrę.
— Tak bardzo mnie boli — wyznała.
— Może coś zjadłaś?
Wywróciła oczami tak bardzo, że przestraszyłem się na widok jej białek, co w sumie mnie usatysfakcjonowało, bo oznaczało to, że i ja wyglądam upiornie jak tak robię.
— Co ty możesz wiedzieć o okresie i bólu brzucha? Kup mi te tampony, proszę cię — jęknęła, dotykając czołem kolan. Sam nie wiedziałem co robić. Nie chciało mi się jechać, bo najbliższy sklep gdzie sprzedawano takie rzeczy znajdował się pół godziny jazdy stąd. No może dwadzieścia, jeśli jest ładna pogoda, ale akurat zaczęło padać.
— A jak dostaniesz ataku? Nie możesz jechać ze mną? — spytałem. Szczerze to miałem nadzieję, że przytaknie, powie, że to fantastyczny pomysł, ale tylko pokręciła głową. — Dlaczego?
— Muszę pić ciepły sok, a z resztą wolę się przy tobie nie denerwować. Jak będę sama, nikt nie będzie mnie stresować — wyjaśniła. Przytaknąłem mimo wielkiej niechęci i ruszyłem w stronę wieszaka. Zdjąłem kurtkę, trząchając nią, by sprawdzić, czy przypadkiem nie zostawiłem w niej kluczyków. Faktycznie tam były. Ubrałem się, sprawdzając czy mam przy sobie portfel, po czym wyszedłem z domu, zamykając go na każdy możliwy zamek. Sam nie wiem po co to robiłem. Niby chciałem, by Delyth sobie stąd poszła, ale wolałem nie ryzykować, że zwinie się z połową mojego dobytku, a co gorsza z piątym sezonem Love/Hate, bo jeszcze go nie obejrzałem.
Mój pikap był zasypany śniegiem. Wszedłem do środka i włączyłem wycieraczki, czekając chwilę. Słyszałem ciche chrobotanie, a to znaczyło, że szyby trochę mi zamarzły. Nie zważałem na to. Odwróciłem się, opierając rękę na fotelu pasażera i wykręciłem. Może natknę się na kogoś, kto będzie mówił na głos, że uciekła jego córka/wnuczka/dziewczyna/siostra/wróg/przyjaciółka/rodzina rodziny/dziewczyna, która ma na imię Delyth. Bez wahania dostarczę ją z powrotem do domu. Smarkula. Nie jest nawet pełnoletnia. Może tak po prostu wchodzić do czyichś domów, dostawać ataku i zostawać w nim? Nie maiłbym nic przeciwko, gdyby to tylko nie był mój dom.
Nie dość, że jechałem czterdzieści minut, bo drogi były tak zasypane, że nawet koparka przede mną miała problem z jazdą, to jeszcze nie mogłem znaleźć wolnego miejsca na parkingu, więc krążyłem tak i krążyłem, błagając, by ktoś w końcu odjechał. Moje modlitwy zostały wysłuchane, bo starszy mężczyzna z żoną właśnie wrócili ze sklepu taskając za sobą wózek pełen zakupów, które mi starczyłyby do końca życia. Zatrzymałem samochód blisko nich, by nikt nie zajął mojego miejsca. Czekałem cierpliwie, ale tylko przez pierwsze kilka sekund. Stukanie palcami o kierownicę zamieniło się w gorączkowe uderzanie głową o szybę. Dwoje staruszków przeładowywali z wózka po jednej rzeczy do bagażnika, zmieniając co chwila jej miejsce położenia. Miałem tego dość. Wysiadłem, nie gasząc samochodu i podszedłem do nich.
— Chętnie pomogę — oznajmiłem zgodnie z prawdą. Chwyciłem wszystkie torby i włożyłem je do ich starego autka. Trzasnąłem klapą, czując jak krew odpływa mi z twarzy. Nie czekając na ich słowa, wróciłem za kierownicę, czekając aż odjadą.
Po kolejnych kilku minutach czekania aż odpali ich samochód, w końcu mogłem zaparkować swój pikap. Śnieg zaczął padać jeszcze bardziej, gdy wyszedłem na zewnątrz. Włożyłem ręce do kieszeni, biegnąc truchtem przez parking. Akurat teraz, wszyscy zaczęli odjeżdżać. Delyth była takim czarnym kotem, który przebiegł mi drogę. Zesłała na mnie nieszczęście. Już przez całe życie będzie wisiało nade mną fatum.
W środku wielkiego sklepu było ciepło, aż poczułem jak różowieją mi policzki. Pociłem się cały przez te wszystkie nerwy. Chwyciłem koszyczek, bo zawsze brałem koszyk, nawet jeśli przychodziłem tylko po jedną rzecz. Zacząłem krążyć, szukając wzrokiem jakiegoś działu z babskimi rzeczami. Nigdy nie zapuszczałem się tak daleko w sklepach. Przyjeżdżałem tylko po jedzenie. Mama przysyłała mi zawsze mydła, szampon i inne takie, bo nie wierzyła mi, że ich używam, a to wszystko wina mojej siostry, która przez całe życie oczerniała mnie i ośmieszała. Wściekała się na mnie, bo była pulchna, a ja miałem idealne ciało. No może prawie idealne.
Skręciłem w alejkę z kosmetykami, potem poszedłem trochę dalej, aż w końcu zatrzymałem się przed półką z rzeczami, które tylko kobiety rozumiały. Zacząłem czytać uważnie wszystkie nazwy. Kila razy minęły mnie kobiety, dziewczyny i dziewczynki, które zachichotały i minęły mnie, rumieniąc się strasznie. Naciągnąłem kaptur na głowę, mając nadzieję, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. W końcu tylko stoję przed babskimi pierdołami, które są mi potrzebne tak bardzo, jak mi dieta, a to nieprawda, bo dieta potrzebna była mojej siostrze.
Mój koszyk wciąż był pusty, a ja nadal przechadzałem się między regałami. Ciągle kląłem w myślach, a mama nie lubiła jak klnę (w sumie to ja też nie, bo za każde przekleństwo wrzucałem dychę do świnki skarbonki, której zawartość przeznaczona była na wakacje, tyle że nie moje), więc postanowiłem wymyślić jakieś słowo, za które nie będę musiał płacić, jak wrócę do domu na święta. Patrzyłem na wszystkie nazwy i łączyłem litery, aż w końcu uzyskałem końcowy efekt. Turba. Pierwsza litera, czyli T była od tamponów, których ciągle szukałem Turba, dlaczego kobiety mają takie dziwne problemy?
W końcu, a nie zniósłbym ani milisekundy dłużej, znalazłem te przeklęte tampony. Mój koszmar jednak się nie skończył, bo oto moim oczom ukazał się cały regał tamponów, a ja nie miałem bladego pojęcia, które wybrać. Odpuściłem sobie te najdroższe i drogą eliminacji, wybrałem trzy najtańsze. Wziąłem je prędko do i pobiegłem do kasy, zgarniając po drodze czekoladki, by zakryć jakoś zawartość mojego koszyka. Znalazłem kasę, gdzie była najmniejsza kolejka, żałując, że nie trafiła mi się żadna starsza pani, tylko młody chłopak, zapewne na stażu. Naciągając kaptur niżej na oczy, wysypałem zawartość koszyka na przesuwającą się taśmę i wyciągnąłem na wierzch portfel. Turba, turba, turba. To nie przekleństwo, mogę tak mówić. Turba! Mimo iż młody sprzedawca w ogóle się nie odzywał, poza słowami: rachuneczek i reszta dla pana, widziałem jak jego usta wyginają się w uśmiechu. Włożyłem wszystko do reklamówki, za którą także musiałem zapłacić i wyszedłem jak najprędzej, pamiętając, by nie wracać tu i znaleźć inny sklep, z którego będę mógł czerpać żywność.
Odnalazłem pikap, uruchomiłem go, włączyłem wycieraczki, wykręciłem, opierając rękę o fotel pasażera i w ciągu czterdziestu minut dojechałem do domu. Po drodze rozpakowałem czekoladki i zostawiłem tylko te o smaku marcepanowym, bo szczerze ich nie znosiłem, o ile można tak powiedzieć o jakichkolwiek słodyczach. Najwyżej dam je Delyth. Zgarnąłem zakupy, wychodząc z samochodu. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby w przeciągu tych dwóch godzin mojej nieobecności wokół wybudowali się nowi ludzie, którzy teraz patrzyliby na mnie, jak wchodzę do domu z reklamówką tamponów. Na szczęście (o ile nadal je miałem) moje fatum nie było aż tak wielkie. Otworzyłem drzwi, czując przyjemne ciepło. Delyth nie było na kanapie, więc pomyślałem, że gnije w moim łóżku.
— Del, już jestem! Chodź tu, a dostaniesz marcepanową czekoladkę, pycha no nie? Gdzie jesteś? — spytałem krążąc po domu, jakbym znajdował się tu pierwszy raz. Zacząłem się niepokoić. A jeśli zasłabła, a co gorsza umarła? Rzuciłem się biegiem po schodach i wszedłem do pokoju. W łóżku także jej nie było, ani na podłodze. — Nabrałaś mnie, a teraz wychodź — poleciłem przez zaciśnięte gardło. A co jeśli uciekła? Ale nie zostawiłaby wtedy swojej torby. Przekląłem w duchu. Turba, turba. Wyszedłem z pokoju, widząc jak drzwi od łazienki otwierają się. Delyth wyszła, ubrana w moją koszulkę z dinozaurem, która była tak dziecinna, że musiałem kupować ją za własne pieniądze, bo moja mama mi odmówiła i moje dresowe spodnie, których nie lubiłem, więc w sumie mogła je sobie zakładać. Prócz tego rąbnęła mi białe skarpetki przed kostkę, które od zawsze były dla mnie za małe. Odetchnąłem głęboko.
— Ale mnie przestraszyłaś. Myślałem, że kopnęłam w kalendarz — przyznałem, wyciągając przed siebie reklamówkę. — Nie wiedziałem jakie wziąć, więc wybrałem takie, takie i jeszcze takie. Te są chyba większa, a przynajmniej tak jest tu napisane, ale ja i tak nic z tego nie rozumiem — oznajmiłem. Dostrzegłem jak Delyth zagryza wargę i spuszcza na chwilę wzrok. Coś nie spodobało mi się w jej zachowaniu. Ukryła ręce za plecami.
— Dzięki, ale ja ich nie potrzebuję. Nie mam okresu. Chciałam, byś tylko dał mi spokój na co najmniej godzinę, bym mogła się umyć — przyznała. Turba.
Odwróciłem się, idąc bez słowa na dół. Turba, turba, turba. Słyszałem jak Delyth człapie za mną. Odechciało mi się dawać jej te głupie marcepanowe czekoladki, mimo iż ich nie lubiłem. Osunąłem się na kolana, nadal trzymając w ręku reklamówkę z zakupami. Dziewczyna okrążyła mnie, zatrzymując się przede mną. Chciałem by oddała mi moją koszulkę z dinozaurem tak samo jak te głupie dresy, których nie lubiłem i za małe skarpetki. Byłem na nią wściekły.
— Zrobiłem z siebie idiotę stojąc pół godziny przed półką z tymi wszystkimi babskimi rzeczami, znosząc chichoty trzynastolatek, wzrok starszych pań i młodych kobiet, które były nawet ładne, ale śmiały się ze mnie, a ty mi mówisz, że wcale tego nie potrzebujesz?! To co mam z tym teraz zrobić? Postawić sobie na półce w łazience i zostać wyśmianym przez wszystkich, którzy kiedykolwiek odwiedzą ten dom? — jęknąłem, patrząc na nią.
— Przepraszam — przyznała. Nie wiedziałem czy mówi to szczerze, czy może też się ze mnie nabija. Podniosłem się, wymachując reklamówką, która co chwila obijała się o moje udo. — Quin, sorry — dodała, idąc za mną. Nie słuchałem jej. Byłem zły, zażenowany i upokorzony.
— Nie chcę słuchać twoich przeprosin — oznajmiłem, rzucając zakupy na kanapę. Odwróciłem się powoli, zaciskając mocno wargi. — Wiesz co — powiedziałem, naciągając kaptur na głowę, tak, by zasłaniał mi oczy. — To jest napad! — krzyknąłem, klepiąc ją w tyłek. Następnie z prędkością światła pobiegłem na górę. Wyciągnąłem z kieszeni telefon, wysyłając prędko wiadomość do Mo.
Jej tyłek nie jest aż tak kościsty na jaki wygląda. LOL
Rzuciłem się na łóżko, patrząc w sufit. Trochę wyluzowałem, to chyba przez pupę Delyth, która jednak była mięsista. Turbnięta dziewczyna. Żeby okłamać mnie w taki sposób? Musiałem zająć myśli czymś innym. Podniosłem się, stając obok szafki. Wziąłem do ręki szklankę pełną soku, po czym napiłem się trochę, płucząc sobie gardło. Następnie wyplułem zawartość ust z powrotem do szklanki. Niech ta smarkula pozna mój gniew. Spojrzałem po raz setny na moją zalepioną ścianę zdjęciami i uśmiechnąłem się lekko. Lubiłem się wygłupiać i doklejać swoje twarze do ciał modeli. Uważałem, że to śmieszne. Zawsze to ja byłem tym lepszym. Mo dostawał tego gorszego (czyli tego, którego nie lubię). Najbardziej bawiło mnie zdjęcie patelni gdzie dokleiłem twarz siostry, podpisując "smażenie Pulpeta". Gdy mam dowiedziała się o moim dziele kazała mi przepraszać Brianę, no i dostałem karę, ale warto było. Teraz zdjęcie znajdowało się w moim domu, gdzie nikt mi tego nie zabroni.
Zapomniałem trochę o Delyth i miałem nadzieję, ze po prostu to wszystko okaże się być złym snem. Byłbym wtedy najszczęśliwszym chłopakiem na ziemi. Nie chciałem jej i przestała mnie obchodzić jej rzadka choroba i dziecinne zachowanie. Wywiozę ją gdzieś daleko, wyrzucę na śnieg i odjadę, śpiewając na całe gardło I don't care Fall out boy. Nakłamię jej i powiem, że musimy gdzieś razem pojechać, że już się nie gniewem i takie tam. Pozbędę się jej z mojego życia.