sobota, 22 sierpnia 2015

Quinlan: trzy

     Z każdą sekundą czułem coraz większą irytację. Ta mała smarkula usnęła, na dodatek miała jakieś ataki! A myślałem, że gorzej już nie będzie. Nie mogłem jej teraz tak po prostu wywalić z domu. Świadczyłoby to o mojej ignorancji, a ja byłem porządnym obywatelem, który wolałby, by na kogoś innego spoczął ten ciężar. Nie nadawałem się na niańkę, a już na pewno nie na opiekunkę dla chorych. Co to była w ogóle za choroba? Zdawało mi się, że coś o niej kiedyś słyszałem. 
     Najciszej jak się da, a było to naprawdę trudne, bo przywykłem do chodzenia jak słoń, zszedłem ze schodów. Ruszyłem w stronę kanapy, rzucają się na nią. Była długa i szeroka i bardzo ją lubiłem, ale mimo wszystko numerem jeden pozostawało moje łózko. Okręciłem się ciasno kocem, sprawdzając czy mam zasięg w telefonie. Trzy kreski! Bez wahania wybrałem numer do Morgana, mając nadzieję, że powie mi co mam robić. Odebrał po czterech sygnałach.
     — Mo, mam poważny problem — oznajmiłem, słysząc szum po drugiej stronie.
     — Uwielbiam twoje poważne problemy — wyznał. Wiedziałem, że w tym momencie uśmiecha się szeroko do telefonu. 
     — W moim domu jest dziewczyna — usłyszałem klaskanie i gwizd na co wywróciłem oczami. — Nie, Mo. Nie nie tak, ja...
     — Myślałem, że będziesz samotny do końca życia.
     — Ja chyba nadal tak myślę. Ta dziewczyna to nieporozumienie. Zbuntowana nastolatka, która uciekła z domu, na dodatek choruje na dziwną chorobę, którą łagodzi sok jabłkowy, a ja nie mam już tego głupiego soku, no i leży w moim łóżku, a ja na kanapie i myślałem, że ty mi może pomożesz, bo przecież jesteśmy kumplami, nie? — spytałem, czując jak braknie mi powietrza. 
     — Jak wygląda? 
     — Normalnie. Jest chyba nawet proporcjonalna — powiedziałem, patrząc w stronę schodów, by upewnić się, że nie siedzi na ich szczycie i mnie nie podsłuchuje. — Sam nie wiem, to smarkula — dodałem prędko.
     — Ma kościsty tyłek?
     — Ona jest chora!
     — No i co? To tylko pytanie — odparł. Byłem pewien, że wzrusza właśnie ramionami. 
     — Niby skąd mam to wiedzieć? — zapytałem, narzucając koc na głowę. Miałem nadzieję, że chociaż teraz będzie mnie mniej słychać. Wcisnąłem się w kąt kanapy, zwijając w kłębek. — Znasz jakiś super sposób, by to sprawdzić? 
     — Zrób tak. Naciągnij na oczy jakąś czapkę. Wbiegnij do domu, krzycząc, że to napad i klepnij ją w tyłek. Potem uciekniesz, a ona niczego się nie zorientuje — powiedział. 
     — Ty to masz głowę. Że też sam na to nie wpadłem. Dobra, chyba pozostaje mi życie w niewiedzy. Zasięg mi pada. Halo... Halo... Co za pech... — Nacisnąłem czerwoną słuchawkę, wkładając telefon do kieszeni. Morgan nie nadawał się do udzielania porad. Wychodziło na to, że byłem skazany tylko na siebie.
     Czułem się jak ostatni idiota, gdy zmuszony byłem jechać do sklepu po kartony soku jabłkowego. Zapłaciłem, zapakowałem wszystko do pikapa i wróciłem do domu. Pogoda była paskudna, ale czego się nie robi dla dobra innych. Dziewczyna, której imienia nie znałem zaczęła działać mi na nerwy. Miałem ochotę odnaleźć jej rodzinę i poinformować ją, gdzie się znajduje, bo miałem jej serdecznie dość. Od zawsze mieszkałem sam i już zawsze będę mieszkał sam. 
     Było mi piekielnie zimno. Kolejny powód, by sprawić sobie rękawiczki i czapkę. Czułem jak nos mi odpada. Strząchnąłem z włosów grube płatki śniegu, po czym wszedłem do domku. Czułem się jak kostka lodu wystawiona na słońce. Zacząłem zrzucać z siebie zbędne warstwy ubrań. Mimo iż miałem ochotę położyć się przed kominkiem, ruszyłem najpierw do kuchni po szklankę, a potem na górę, do mojej nowej/niechcianej współlokatorki. Zastanawiałem się czy zapukać, ale to przecież mój dom i mój pokój i moja dobra wola, by tam spała. Nacisnąłem klamkę, zapalając światło. Dziewczyna nie spała. Siedziała na łóżku oparta plecami o ścianę. Wymusiłem słaby uśmiech, ale wyszedł mi jeszcze słabiej niż zamierzałem. To tak jakbym dowiedział się, Morgan zaczyna spotykać się z moją siostrą, co by było największym koszmarem, bo przecież on jest moim kumplem, a ona siostrą! Odstawiłem ten czarny scenariusz na bok i postawiłem na szafce obok łóżka szklankę pełną soku. 
     — Skąd go masz? — spytała ze zdziwieniem, marszcząc brwi. Wywróciłem oczami.
     — Istnieje coś takiego jak sklep — zauważyłem. — Kupiłem ze sto kartonów. Czy musisz dozować jakoś te dawki? Sok ma być podgrzany? Na ile stopni? Ten może być zimny, bo przed chwilą go nalałem, ale jeśli chcesz ocieplę go jakoś — powiedziałem, drapiąc się po karku. Nie lubiłem chorych ludzi z kilku powodów. 1. Nie wolno im odmawiać. 2. Trzeba im pomagać, by nie mieć kogoś przypadkiem na sumieniu. 3. Trzeba wokół nich latać i zamieniać się w sługusa. 
     — Wolałabym, by był ciepły — powiedziała. Przytaknęłam, biorąc szklankę do ręki. Wziąłem łyk, trzymając go w buzi kilka sekund, by po chwili wypluć go ponownie do szklanki. — Co ty robisz? — spytała. 
     — Wnętrze moich ust jest ciepłe — zauważyłem, na co skrzywiła się.
     — Fuj! Nie będę piła twojej silny, nieważne jak gorąca będzie — powiedziała. Uśmiechnąłem się do siebie. Mi moja ślina nie przeszkadzała, więc wypiłem wszystko duszkiem. Odstawiłem pustą szklankę na szafkę, po czym dźwignąłem się. Na ścianie wisiały plakat z filmu Zmierzch, gdzie moją twarz była doklejona do ciała Roberta Pattinsona, a Morgana do Taylora Lautnera, więc wychodziło na to, że staliśmy obok Kristen Stewart. Obok przykleiłem zdjęcie gdzie obejmuję ramieniem Mo z naklejoną twarzą Justina Biebera z dwa tysiące dziesiątego roku. Zawsze uważałem, że to śmieszne, nawet teraz, gdy patrzyłem na to po raz setny. 
     — Przyniesiesz mi sok? — Głos dziewczyny, której imienia wciąż nie znałem przywołał mnie z powrotem na ziemię. Spojrzałem na nią, mając ochotę wywrócić oczami. Albo chodzić z widocznymi białkami. Może wtedy się przestraszy i ucieknie. Albo dostanie ataku. 
     — Naprawdę nie możesz sama zejść i go sobie przynieść? Od chodzenia też dostajesz tego ataku? Dobra, zaraz ci przyniosę — westchnąłem ze zrezygnowaniem. Zabrałem szklankę i wyszedłem z pokoju, zostawiając uchylone drzwi. 
     Gdy wróciłem na górę, dziewczyna, która nie chciała mi zdradzić swojego imienia, a mogłaby to w końcu zrobić, bo nie wiedziałem jak mam się do niej zwracać, siedziała na podkulonych nogach, obejmując moją poduszkę. Podałem jej sok, a wtedy umoczyła w nim wargi. Patrzyłem jak pije łapczywie, jak gdyby spędziła całe życie na pustyni, z dala od jakiegokolwiek źródła wody. Na koniec wydała z siebie westchnienie i otarła usta wierzchem dłoni. 
     — Kiedy masz zamiar stąd sobie pójść? — spytałem, czując jak serce wali mi szybko w piersi. Nie zniosę z nią choćby dnia dłużej. 
     — Nie wiem. — wzruszyła ramionami. — Czasami czuję się dobrze, a czasami źle. Ciągle mi się pogarsza. Muszę siedzieć w cieple i pić sok. To pomaga — wyznała. Co to za głupia choroba!, pomyślałem. 
     — Powiesz mi jak się nazywasz? — spytałem w końcu. 
     — Delyth — wyznała, przyciągając kolana do piersi. Nigdy nie spotkałem żadnej dziewczyny z takim imieniem. W sumie to ja w swoim życiu spotkałem bardzo mało dziewczyn. Wszystkie wolą wylegiwać się na plaży niż maszerować po górach. O ironio! A mogłem zamieszkać w szałasie nad morzem i cieszyć się widokiem opalonych ciał. Jakichkolwiek ciał. Podniosłem się, mając zamiar wyjść i udać się w moje drugie ulubione miejsce w domu i nie miałem na myśli łazienki, tylko kanapy przy kominku. — A ty? — spytała po chwili Delyth, przez co prawie uderzyłem się drzwiami w czoło. Odwróciłem się przez ramię, patrząc na nią.
     — Quinlan — powiedziałem, po czym wyszedłem. 
     Ten wieczór miałem już zaplanowany. Leżałem po kocem, jedząc kruche ciasteczka i oglądając pierwszy sezon Love/Hate. Czekałem z niecierpliwością jak uśmiercą Johna Boya, ale ku mojemu zaskoczeniu umarł jego brat i to w dość głupi sposób, bo strzelił sobie kulką w łeb, myśląc, że pistolet nie jest naładowany. Byłem zdenerwowany, bo jak zwykle wszyscy ci, których nie lubię żyli do końca swoich dni, a ci, którzy skradli moje serce obrywali. I tak gdy powtarzałem w myślach zaklęcie (umieraj Johnie Boy'u, avada kedavra!), usłyszałem ciche kroki. Nie musiałem podnosić głowy znad telewizora, by wiedzieć, że to Delyth. Pewnie szła siku albo po sok jabłkowy. Przywykłem do tego, bo w ciągu jednego odcinka trwającego pięćdziesiąt minut przemknęła co najmniej trzy razy. Nie zwracałem więc na nią uwagi, nawet wtedy, gdy zatrzymała się obok mnie, patrząc w ekran. Uniosłem głowę, widząc jak jej duże oczy świecą i odbija się w nich ekran telewizora. Przysiadła na kanapie obok mnie, nie odzywając się ani słowem. Podsunąłem jej ciasteczko pod nos, a ona wzięła je i włożyła sobie do ust. I tak oto obejrzeliśmy ostatni odcinek pierwszego sezonu. 
     — Nie! — krzyknąłem, wyciągając rękę w stronę postrzelonego Darrena Traceya, którego grał Robert Sheehan, leżącego teraz na ulicy i patrzącego w niebo. 
     — Ty tak na serio? — spytała, żując kolejne ciasteczko. Spojrzałem an nią, nie rozumiejąc jej słów. 
     — Co na serio? — zdziwiłem się, zerkając w ekran.
     — Przejmujesz się losami fikcyjnego bohatera? — zapytała. Opatuliłem się kocem, strząchając okruchy z piersi. 
     — Spójrz na niego! Chodzący ideał! — oznajmiłem, schylając się, by wziąć pudełko od drugiego sezonu. Kamień spadł mi z serca na widok Roberta w obsadzie. Czyli nie umarł! — Jestem do niego podobny, prawda? Wszyscy mi to mówią — dodałem po chwili. Delyth zmarszczyła lekko nos. Wpatrywała się w moją twarz i okładkę pierwszego sezonu.
     — Nie widzę podobieństwa — przyznała. Prychnąłem, wyłączając telewizor. Gdyby nie kominek, spowiłaby nas absolutna ciemność. Nie znała się, to wszystko. Nie wszyscy są tak spostrzegawczy jak ja, to nie ich wina. Wyciągnąłem spod pleców pilot, mimo iż pamiętałem jak kładłem go na swoim udzie. Usłyszałem jak Delyth wstaje i idzie, zapewne do kuchni. Miała bose stopy, przez co śmiesznie klapała. Kręciła się chwilę, napiła się soku, po czym zawróciła. Poczułem jak ciągnie mnie za ramię. 
     — Co chcesz? — spytałem.
     — Masz może zapasową szczoteczkę do zębów? 
     Jęknąłem w duchu, dźwigając się z kanapy. Ruszyłem niechętnie w stronę łazienki, a ona za mną. W sumie to sam nie wiedziałem co tu mam. Szafki zawalone były moimi pierdołami i kramami, które przysyłała mi mama. Połowę z nich powinienem wywalić, ale nigdy nie miałem na to czasu. Wysunąłem szufladę, grzebiąc w niej. Co prawda ta szczoteczka miała być dla mnie, bo moja stara była już lekko zużyta i przypominała coś, czym czyści się kominy. Postanowiłem jednak chociaż tego kończącego się dnia być dżentelmenem i ustąpić potrzebującej dziewczynie. Mimo iż chciało mi się siku, wyszedłem, bo przecież ona miała pierwszeństwo. Stałem tak i stałem, krzyżując nogi i chodząc w kółko. Oparłem czoło o ścianę, mając ochotę walić w nią, by nie myśleć o pękającym pęcherzu. Szum wody w kranie potęgował to wszystko. Zapukałem chaotycznie, drepcząc przed drzwiami.
     — Długo jeszcze? — spytałem. Cholerny dom z jedną łazienką. 
     — Tak.
     — A mogę wejść? 
     — Uwierz mi, że nie jest nic ciekawego w aplikowaniu sobie tamponów — odparła, po czym zachichotała. Usłyszałem jak drzwi się otwierają. Wystawiła swoją głowę, uśmiechając się szeroko. — Żartowałam — dodała. Był to najgorszy żart na świecie i w ogóle się nie śmiałem. Przepchnąłem się między nią, a drzwiami i wszedłem do środka. — Ej, trzymaj się kolejki — poleciła, krzyżując ramiona na piersi.
     — Wybacz, ale to sprawa życia lub śmierci — oznajmiłem i ignorując jej towarzystwo, załatwiłem swoją potrzebę. 
     Gdy się odwróciłem, Delyth szorowała zęby. Spojrzała na mnie w lustrze, po czym wypluła pastę. Typowa dziewczyna. Nie rozumie, że człowiek, któremu naprawdę chce się siku jest zdeterminowany.
     — Będziesz się obrażać, bo wlazłem ci do łazienki? — spytałem, dotykając jej ramię.
     — Najpierw umyj ręce, a potem mnie dotykaj — poleciła, cofając się. Wywróciłem oczami, odpychając ją od umywalki. Była strasznie słaba. Mogłem odepchnąć ją nogą jak kotkę. Wydała z siebie jakiś odgłos niezadowolenia, ciągnąc mnie za koszulkę na plecach. — Ale z ciebie palant! Wciąż jest moja kolej na korzystanie z łazienki — oznajmiła gniewnie. 
     — To mam myć te ręce czy nie, bo ja już nie wiem — powiedziałem. — Mój dom, moja łazienka, moje warunki. Możesz korzystać z niej tyle ile chcesz, ale pod warunkiem, że nie ma nie w domu. Jeśli ja jestem, ja o tym decyduje. Tak jak teraz. Nakazuje ci wyjść, bo chyba wciąż chce mi się siku — oznajmiłem. Delyth tupnęła nogą, czerwieniąc się na twarzy. Przypominała mi czasami moją siostrę, tyle, że Briana była od niej dziesięć razy grubsza. — I jeszcze coś. Moje łóżko, moja decyzja kto na nim śpi. Idź na dół na kanapę. Jeśli się pospieszysz, nadal będzie ciepła od mojego tyłka — dodałem, uśmiechając się szeroko. 
     — Palant — mruknęła pod nosem, trzaskając drzwiami od łazienki. Głupia smarkula. Jutro zmuszę ją, by stąd poszła. Jest nieznośna. Wolałbym by Morgan zaczął spotykać się z Brianą, niż widzieć jej twarz przez jeszcze jeden dzień. 
     Użyłem jej szczoteczki, bo przecież tak naprawdę byłą moja i mi jej ślina nie przeszkadzała, no chyba, że mogłem się czymś zarazić, ale wtedy o tym nie myślałem. Pragnąłem znaleźć się w swoim cieplutkim łóżeczku, otulić mięciutką kołderką i usnąć. Wyszedłem z łazienki, gasząc za sobą światło. Mimo wielkiej niechęci, postanowiłem zejść jeszcze na dół i sprawdzić co robi Delyth. W sumie to w ogóle nie mnie to obchodziło. Jeśli chciała znaleźć kluczyki od pikapa i uciec, to musiałem ją zasmucić, bo nigdy ich nie odszuka. W sumie to nawet i ja zapomniałem gdzie je zostawiłem. 
     Nie chciało mi się schodzić na sam dół, więc ukucnąłem na szczycie schodów, patrząc w stronę kanapy. Była pusta. Nie słyszałem jej kroków, ani by piła ten swój sok. Zeskoczyłem ze schodów, dostrzegając ją leżącą na podłodze. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to to, że umarła. Zacząłem kląć, nie mając pojęcia co zrobić. Uklęknąłem obok niej, czując jak ręce mi drżą. Chora, nie umiałem udzielać pierwszej pomocy. Pewnie i tak bym jej zaszkodził. Nachyliłem się nad nią, starając się wyczuć oddech na swoim policzku. Słyszałem jak mruczy. Z jej gardła wydobywał się niski dźwięk. Klepnąłem jej policzki, widząc jak zaciska powieki. Złapałem jej ramiona, trząchając nimi. Po chwili zaczęła kasłać, więc podniosłem ją prędko i zaniosłem do kuchni. Co chwila osuwała się z moich ramion, a ja nie wiedziałem co robić. Kasłała, dyszała ciężko, śliniąc siebie i moją koszulkę. Byłem przerażony. Posadziłem ją na stole i wyciągnąłem rękę po karton soku. Nie był co prawda ciepły, ale nie miałem czasu. Przystawiłem go jej do ust, chcąc ją jakoś napoić. Przechyliłem go trochę za bardzo, zalewając ją całą. (Siebie przy okazji też, ale zorientowałem się o tym dopiero po chwili.) Delyth przestała się dusić, mimo wszystko złapała się za gardło, oddychając głęboko. Myślałem, że upadnę na podłogę. 
     — Wszystko dobrze? — spytałem, wycierając jej usta ręcznikiem, który wisiał na krześle. Przytaknęła.
     — Nie powinnam się denerwować — przyznała, łapiąc karton soku. Napiła się jeszcze trochę, po czym zsunęła ze stołu. — Pójdę spać. Dobranoc — dodała, kierując się w stronę kanapy. Westchnąłem ciężko. Żegnaj cieplutkie łóżko. 
     — Stój — poleciłem, idąc za nią. Chwyciłem jej ramię. — Połóż się u mnie. 
     Uśmiechnęła się lekko, przytakując. Zabrałem dodatkowy karton soku i szklankę i poszedłem za nią na górę, zostawiając wszystko na szafce. Delyth położyła się od razu, zakopując w kołdrze. 
     — Jakby co, wołaj — powiedziałem, gasząc światło. Następnie zszedłem an dół, zrzucając z siebie ubranie, które zwinąłem w kulkę i położyłem przed kanapą. Ułożyłem się wygodnie pod kocem, zamykając oczy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy