czwartek, 20 sierpnia 2015

Delyth: dwa


Cześć, a właściwie to żegnaj. Nie chcę marnować swoje cennego czasu na taką osobę jak ty, więc przejdę do konkretów. Jesteś oszustem, cwaniakiem, podrywaczem, niedołęgą, kulą u nogi i mogłabym wymieniać w nieskończoność. Jak mogłeś? Widziałam ciebie i tą twoją "dziewczynę". Kiedy chciałeś ze mną zerwać? Tyle, że to nie ty będziesz porzucającym, tylko ja.
Bryan, zrywam z tobą. I jak się z tym czujesz? Bo ja wyśmienicie, świetnie, super, lepiej już się nie da. Oby twoja nowa sztuka zaciążyła byś miał kłopoty.
Żegnaj, obiecuję, że już mnie nie zobaczysz.
Nie Twoja Delyth

     Taki właśnie liścik zostawiłam na łóżku mojego byłego chłopaka. Jak ja mogłam tak długo z nim wytrzymać? Spakowałam swoje ciuchy do plecaka, nie było ich dużo, mimo iż pół roku temu wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam z Bryanem. Byłam tą czarną owcą w rodzinie, która wszystko psuje, więc postanowiłam zdezerterować. Dość miałam kłótni z rodzicami. Ciągle się sprzeczaliśmy, nawet o drobiazgi. Nie wytrzymałam w końcu i się wyniosła. Skrycie marzyłam o tym, by tata i mama mnie szukali, by zainteresowali się mną. Zawsze gdy przechadzałam się na spacer szukałam drzew obklejonych plakatami z moim zdjęciem i napisem poszukiwana Delyth Prime. To nigdy się jednak nie spełniło. Miałam nawet wrażenie, że opuszczając dom, robię przysługę rodzicom.
     Nie było mi jakoś smutno z powodu zdrady Bryana, chyba tak naprawdę go nie kochałam. Darzyłam go pewnym uczuciem, bo zapewnił mi dach nad głową, ale już z nim nie mieszkałam. Jestem wolna i bezdomna.
     Udało mi się złapać autostop. Miły straszy pan jechał odwiedzić wnuczkę, która mieszkała w górach. Ma na imię Dorothy i robi świetne zapiekanki. Aż zaburczało mi w brzuchu na myśl o jedzeniu. Mogłam chociaż opróżnić całą lodówkę Bryana. Zapomniałam szybko o głodzie, przypominając sobie co czeka moje ex chłopaka, gdy wróci do domu. Rozlałam w łazience mydło w płynie i szampon na podłogę. Żałowałam, że nie zobaczę jak Bryan robi szpagat, jak jego nogi rozjeżdżają się, a on wymachuje chaotycznie rękami by złapać równowagę.
     Miły starszy pan, który zdradził mi imiona jego całej rodziny, oprócz jego własnego, wysadził mnie przy sklepie. Miałam parę drobnych i pragnęłam przeznaczyć je na coś do zjedzenia. Na razie jestem dobrym, poczciwym obywatelem, później będę żebrać albo kraść.
     Kupiłam sobie słodką bułkę z dżemem, sok jabłkowy (innych nie znosiłam; nie piłam też coli, herbaty, kawy i innych paskudnych napojów, jedynie smakował mi sok jabłkowy) i kilka czekoladowych batoników z orzechami. Powinno mi starczyć na dwa, góra trzy dni.
     Ciągnęłam za sobą torbę, która zrobiła się trochę lżejsza, bo założyłam sweter. Był to wprawdzie męski kardigan, który wcześniej należał do Bryana, lubiłam jednak w nim chodzić. Włosy wiły mi się na wietrze jakby ożyły. Czarne kosmyki wpadały mi w oczy, co było iście denerwujące. Zjadłam już pół batonika, resztę chowając do kieszeni spodni. W takim tempie nigdzie nie dojdę, a jedzenie skończy mi się w mgnieniu oka. Zaczęłam się rozglądać, szukając jakiegoś samochodu, skutera, odśnieżacza, czegokolwiek, co mogłoby mnie podwieźć. W oddali zauważyłam pikapa. Nawet gdyby się nie zatrzymał, może udałoby mi się wskoczyć na przyczepkę? Kierowca nie jechał szybko, za pewnie przez oblodzone drogi. Wyciągnęłam kciuk, zmuszając się do sympatycznego uśmiechu. Samochód jednak nie zatrzymał się, miałam wręcz wrażenie, że przyspieszył, obryzgując mnie śniegiem zmieszanym z solą. Za kierownicą siedział jakiś młodzian, z takimi to trudno o cokolwiek. Najlepiej jak trafi się na miłych staruszków tak jak dziadek Dorothy.
     Westchnęłam głośno, idąc dalej. Poziom cukru co chwila mi spadał, a gdy tylko go uzupełniałam, spadał poziom moich zapasów. Nogi mnie bolały, a do butów dostał mi się śnieg. Czułam nieprzyjemne zimno w stopach. Musiałam się zatrzymać w jakimś ciepłym miejscu, by móc zregenerować siły. Wyciągnęłam telefon, sprawdzając zasięg. Na ekranie nie pojawiła się ani jedna kreseczka. Westchnęłam głośno, nie tak wyobrażałam sobie wolność. Sądziłam, że to będzie łatwiejsze. Potknęłam się nagle i runęłam twarzą w zaspę. Poczułam jak mokry i zimny śnieg dostaje mi się do ust i nosa. To było okropne. Podniosłam się prędko, ocierając twarz. Do mojego swetra przyczepiły się malutkie kryształki lodu i za żadne nie chciały odpaść. Nie dość, że byłam zdenerwowane, to jeszcze przemarznięta i mokra. Czułam złość na tego głupiego chłopaka, który nie chciał się zatrzymać swoim pikapem. Miłe ciepełko za pewnie ogrzewało mu tyłek, a ja musiałam sterczeć tu. Gdzie sprawiedliwość na tym świecie? Mężczyźni powinni latać za dziewczynami i proponować im swoją pomoc. Ja niestety w całym moim życiu natrafiałam na nie właściwych książąt z bajki.
     Po kilku godzinnym marszu znalazłam się z jakiś kilometr od pierwszego domku. Widziałam go wyraźnie. Z komina wydobywał się dym. Poczułem dreszcze na plecach, na myśl o cieple kominka. Czy ten ktoś, kto tam mieszka, pozwoli mi przenocować, chodź jedną noc? Wytężyłam wzrok, widząc zaparkowany samochód. Niebezpiecznie przypominał mi pikap, który tak bezczelnie mnie minął i obryzgał śniegiem. Jeśli to ten sam pojazd, znaczy, że w środku znajduje się ten sam właściciel. Miałam teraz ochotę iść do niego i powiedzieć jakim to jest pacanem. Przestałam na chwilę czuć chłód. Ruszyłam prędko, ciągnąc za sobą przemoczoną torbę.
      Stanęłam przed drzwiami, waląc w nie głośno. Musiałam uważać, bo na głowę spadł mi kawałek sopla. Nie chciałam skończyć z dziurą w głowie. Po kilku sekundach otworzył mi chłopak. Zmrużyłam oczy, poznając go. To on nie zatrzymał się, gdy potrzebował podwózki. Teraz za to zapłaci.
     — Czego? — spytał, opierając się o futrynę. Spostrzegłam, że ma na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Pewnie w domu miał ciepło. — Nie chcę od ciebie kupować żadnych ciasteczek, chyba, że są bardzo tanie.
     — Masz mnie za jakiegoś skauta? — zdziwiłam się, krzyżując ręce na piersi. Może i był ode mnie większy i starszy. Nie oznacza to jednak, że może się tak do mnie zwracać. Przeszłam w życiu więcej niż niejedna siedemnastolatka.
     Chłopak ze znudzeniem mi się przyglądał. Ciekawa byłam czy często to mu się zdarza, że odwiedzają go dziewczyny, których nie chciał podwieźć.
     — Jakieś cztery godziny temu prawie mnie przejechałeś, więc mam prawo prosić o rekompensatę. Zapisałam sobie twój numer rejestracyjny i noszę go w portfelu. Mam też zdjęcie twojego auta, więc kiedy zamarznę na śmierć, a moje ciało znajdzie policja, ty też będzie w to wszystko wmieszany, a jak mnie nie wpuścisz, napiszę w swoim pamiętniku, który trzymam w torbie, że zamknąłeś mnie w szopie i głodziłeś. Nie ważne, że to nie prawda, nie udowodnisz tego — powiedziałam. Oczywiście żartowałam z numerem rejestracyjnym, zdjęciem i pamiętnikiem. Nic takiego nie miałam, ale chłopak o tym nie wiedział. Zbladł trochę, drapiąc się po głowie.
     — Okej, wejdź — powiedział w końcu, otwierając drzwi szerzej. Poczułam satysfakcję, że udało mi się nabrać tego idiotę. Weszłam do środka, czując jak moje ciało ogarnia nagłe ciepło. Podbiegłam do kominka, siadając przed nim. Zdjęłam buty, stawiając je obok by się wysuszyły.
     — Masz szklankę? — spytałam. Chłopak kiwnął głową. — Przynieś mi, szybko — poleciłam. Po chwili zniknął mi z oczu. Uśmiechnęłam się do siebie. Nie sądziłam, że to będzie takie łatwe. Przyniósł mi w końcu kubek. prosiłam o szklankę, ale on pewnie nie rozróżniał naczyń. Widelec, łyżka, co to za różnica? Wyciągnęłam sok jabłkowy z torby i przelałam go do czerwonego kubka w paski. Postawiłam go przy kominku by się ogrzał, nie chciałam mieć chorego gardła.
     Wyjęłam mokre ubrania z torby i porozwieszałam je po domu by wyschły. Chłopak stał z boku, nie chcąc się w to mieszać. Chyba rzeczywiście się wystraszył tym co powiedziałam. Usiadłam więc na kanapie, przykrywając się, znalezionym, miękkim kocem. Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że uda mi się przekonać tego frajera, żebym tu została jeszcze kilka dni.
      Nic nie smakuje lepiej niż ciepły sok jabłkowy. Czułam jak jego ciepło ogrzewa mi wnętrze ust i podniebienie. Wyciągnęłam bułkę z dżemem i zaczęłam ją jeść, popijając co chwila przecudownym soczkiem. Właśnie wspięłam się szczyt, byłam górą. Bryan pewnie teraz leży, połamany w łazience, kiedy jak wyleguję się przed kominkiem. Już nawet zapomniała o chłopaku, który wygląda z kuchni i mi się przygląda. Nawet nie znałam jego imienia, sama z resztą też się nie przedstawiałam, bo nie widziałam takiej potrzeby. Mój współlokator, który jest właścicielem tego domu jakby usłyszał moje myśli, bo podszedł do mnie, zachowując jednak pewien dystans i spojrzał na mnie.
     — Chcę trochę znać osobę, którą wpuszczam pod swój dach. Wiem na razie tyle, że jesteś mega irytującym dzieciakiem, który wtyka swój mały nosek w nieswoje sprawy i jest przy tym bardzo bezczelny i zbyt pewny siebie. O czymś zapomniałem? — spytał samego siebie, uderzając palcem o brodę, jakby się namyślał. — Chyba o tym, że niezła z ciebie kłamczuszka, co? Podczas gdy drzemałaś sprawdziłem twoją torbę i prócz czekoladowych batoników, połamanego lusterka i tamponów, nic tam nie masz — rzekł, krzyżując ręce na piersi. Chyba mnie rozgryzł, mógł jednak kantować. Postanowiłam się jeszcze nie zdradzać, chłopak nie wyglądał na mega bystrego.
     — Myślisz, że zostawiłabym te wszystkie rzeczy w torbie? Nie, noszę je przy sobie, w kieszeniach spodni — powiedziałam bez zająknięcia. Na twarzy chłopaka zadrżał mięsień, zdradzając, że jednak mam szansę by mnie nie zdemaskował. Uśmiechnęłam się delikatnie. Nagle on podszedł do mnie, łapiąc za ramiona. Przestraszyłam się, więc zaczęłam się szarpać w nadziei, że mnie puści. Nie spodziewałam się u niego takiej siły. Przewrócił mnie na ziemię, przyciskając moje ręce do podłogi, nad głową. Miał duże dłonie, więc bez trudu złapał moje nadgarstki tylko jedną. Drugą wsadził do mojej kieszeni, szukając portfelu, telefonu i pamiętnika. Serce podeszło mi do gardła. Jak on dowie się prawdy, wyrzuci mnie i wtedy rzeczywiście zamarznę na śmierć z jego winy. W końcu znalazł komórkę. Puścił mnie, podnosząc się. Po chwili rozległ się jego śmiech. Popatrzył na mnie z rozbawieniem.
     — Ten telefon nie robi zdjęć kłamczuszku. Jak widać nie znalazłem też innych rzeczy, o których byłaś święcie przekonana, że masz je przy sobie. Przykro mi, ale nic cię tu nie trzyma. Dam ci pięć minut byś mogła pozbierać swoje rzeczy. Będę nawet tak łaskawy i pozwolę skorzystać ci z mojej łazienki byś nie musiała sikać na mrozie — powiedział, rzucając we mnie telefon. Znów się zaśmiał, kręcąc głową. Byłam zrozpaczona, nie mógł mnie wyrzucić.
     — Proszę, chociaż daj mi tu zostać na noc, jutro rano już mnie tu nie będzie — rzekłam, podnosząc się z ziemi.
     — Tak, z całą zawartością mojej lodówki i pikapem — dodał. Skrzyżował ręce na piersi, opierając się o ścianę. — Czas leci, zostało ci tylko cztery minuty. Widzę, że lubisz gdy mróz szczypie cię w tyłek, to twoja wola. Zbieraj manatki i do widzenia — rzekł. Obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem. Po chwili rozpłakałam się. Udawałam oczywiście, byłam świetną aktorką, nie dało się tego ukryć. Chłopak wzdrygnął się. Chyba się przestraszył. Stał tak nie wiedząc co robić, a twarz mu jakoś miękła. Wyciągnął jedną dłoń, jakby chciał mnie uspokoić. Zaczęłam kaszleć. Ukucnęłam, udając, że mam atak astmy. Zamknęłam oczy, łapiąc głośno powietrze.
     — Boże, dziewczyno, co ci jest! — spytał, łapiąc mnie za ramiona. Uśmiechnęłabym się, nie mogłam się jednak zdradzić.
     — Proszę... tylko je... jedna noc... — wydyszałam z siebie. Poczułam jak chłopak mnie podnosi i gdzieś prowadzi. Po chwili położył mnie na łóżku i przykrył kołdrą. Usiadł obok, gryząc nerwowo wargę. Jeszcze chwilę go pomęczę. Udałam, że mam wielki atak kaszlu. Dusiłam się jeszcze przez dwie minuty, po czym powoli przestawałam. I tak napędziłam mu niezłego stracha. Zamknęłam oczy, udając, że jestem zmęczona i wykończona tym wszystkim. Spod powieki uroniłam łzę, by pokazać jak bardzo delikatna i wrażliwa jestem.
     — Co to było? — spytał chłopak po chwili ciszy. Otworzyłam oczy, masując sobie gardło, jakby mnie bolało. Westchnęłam cicho.
     — Choruję na zespół Brynsona. Często mam ataki duszności i czasem tracę przytomność, ale już przywykłam. To co było przed chwilą to naprawdę nic. Czasem mam problem z oddychaniem przez godzinę lub półtora — powiedziałam. Oczywiście kłamałam. Nie było nic takiego jak zespół Brynsona, który wymyśliłam przed chwilą. Chłopak jednak kupił moją bajeczkę.
     — Nie wyglądało to dobrze. Widział cię lekarz? Czy nie powinnaś brać jakiś leków? — zapytał. Skąd u niego nagle taka troska? Westchnęłam cicho, grając dalej.
     — Nie ma na to leków, przynajmniej nie takich, które działają na sto procent. Czy mógłbyś przynieść mi mój sok jabłkowy? Pomaga mi, zawiera w sobie witaminy wspomagające mój chory organizm — rzekłam, kaszląc cicho. Chciała mi się śmiać gdy wymyślałam te kłamstwa. Gdyby ten chłopak był odrobinę mądrzejszy i bystrzejszy, nie szło by mi tak łatwo. Po chwili przyniósł mi sok w kubku. Wypiłam go, czując jak rozpala mi podniebienie.
     — Skończył się, jak często masz te ataki? — spytał, zabierając ode mnie naczynie. Spojrzałam na niego zmęczonym wzrokiem.
     — Zależy. Przeważnie wtedy kiedy się przemęczę, albo bardzo się zestresuję lub przestraszę — odrzekłam. Chłopak kiwnął powoli głową. Po chwili podrapał się po karku.
     — Słuchaj, głupio wyszło, nawet bardzo. Nie wiedziałem, że jesteś chora i te moje zachowanie może ci jakoś zaszkodzić. Prześpij się w moim łóżku, dobrze? Jutro pomyślimy co będzie dalej — powiedział. Uśmiechnęłam się delikatnie.
     — Dziękuję — szepnęłam, zamykając oczy. Chłopak zasłonić zasłonkę by w pokoju było ciemniej i wyszedł, zamykając po cichu drzwi. Miałam ochotę krzyczeć z radości, że trafił mi się taki frajer. Wtuliłam się w ciepłą kołdrą i miękką poduszkę i pozwoliłam sobie na sen. 

Quinlan: jeden

     Nienawidziłem śniegu. Może kiedyś, gdy byłem małym chłopcem, widząc spadające z nieba płatki śniegu czułem ekscytacje, lecz teraz, gdy po raz setny tego dnia muszę odśnieżać schody, czuję jedynie gniew. Małe, białe, natarczywe robale, które nie kąsają, ale doprowadzają do szału.
     Dzień wcale nie zapowiadał się źle. Po prostu stał się taki. Wyciągnąłem z piwnicy (którą też całą zasypało) szuflę do śniegu i zarzuciłem ją sobie za ramię. Nie lubiłem nosić rękawiczek, ani czapki, mimo iż czułem jak powoli zamarzają mi uszy. Naciągnąłem kaptur na głowę, po czym zacząłem odgarnianie ze schodów tego białe paskudztwa. Stopnie co prawda były śliskie, ale nabrałem wprawy. W ciągu ostatniego roku zjechałem na moich po tyłku tylko jedenaście razy, a porównując to z poprzednimi latami, to duży postęp.
     Nie lubiłem śniegu, ale mieszkałem górach. Jak ktoś, kto mieszka w górach może nie lubić śniegu? Na dodatek miałem wybór. Mogłem mieszkać gdzie tylko chcę, to wybrałem odludzie. Niska temperatura przestała na mnie robić wrażenia. Nawet jadąc co tydzień do sklepu znajdującego się w większym mieście, wychodziłem z domu tylko w koszulce. Właziłem do samochodu i jechałem, nawet się nie trzęsąc. Co prawda miałem zawsze włączone ogrzewanie, ale innym mówiłem wersję bez ogrzewania, by wyjść na twardziela.
     Mimo mrozu i chłodnego wiatru, poczułem jak po karku leje mi się pot. Nabrałem na szuflę dużą ilość śniegu, przerzucając go na bok, na wysokie zaspy, które utworzyłem tego dnia. Jeszcze jeden schodek i zakopię się w pościeli, nawet nie zdejmując butów. Byłem beznadziejny, zdawałem sobie z tego sprawę. W domu zawsze słyszałem: zdejmij buty, pobrudzisz dywan!; nie skacz na łóżku, bo spadniesz i się zabijesz!; nie rzucaj w psa patykiem! Ciągle nie, nie i nie. A ja nie lubiłem gdy ktoś zaczynał zdanie od nie. Mógł ktoś raz powiedzieć mi: Tak, rzuć tym patykiem! Niestety nikt nigdy mi tego nie powiedział.
     Szarpnąłem szuflą, słysząc dziwny trzask. Drewniana rączka pękła, a ja omal nie wbiłem sobie w rękę drzazg. Odskoczyłem do tyłu, krzycząc głośno, co wydawałoby się zbędne, ale porządnie się przestraszyłem. A z resztą tylko głupiec wierzy, że krzyk wywoła lawinę, mimo wszystko nigdy nie próbowałem specjalnie drzeć się na szczycie góry. Może jednak byłem tym głupcem.
     Wylądowałem w głębokiej zaspie, kaszląc, krztusząc się i przeklinając. Zacząłem się szarpać, chcąc jak najszybciej dźwignąć się na nogi. Kopnąłem z furią pozostałości po szufli, które zniknęły pod grubą warstwą puchu i udałem się do domu, trzaskając drzwiami. Nie będę odgarniał tych schodów! Dopiero gdy znalazłem się w środku poczułem jak pieką mnie ręce. Mogłem jednak zacząć chodzić w rękawiczkach. Zawsze miałem suche ręce, a jak to mówiła moja mama: masz delikatną skórę, o którą trzeba dbać. Przysyłała mi na święta całe pudło kremików, których zastosowań nie znałem i nie zamierzałem ich nawet używać. Leżały na dnie szafki i powoli traciły ważność.
     Zrzuciłem z ramion kurtkę, wieszając ją na wieszaku. Mimo iż zamierzałem położyć się do łóżka w butach, strząchnąłem je ze stóp kopniakiem. Przebiegłem obok kominka, bo uwielbiałem to robić. To uczucie gdy czuję na jak płomienie przysmażają mi łydki jest cudowne! Zawsze biegałem jak oparzony, mimo iż nigdzie mi się nie spieszyło. Wyciągnąłem koc z kufra, który był chyba najstarszą rzeczą w tym domu i oto jak szanowałem jego lata, stał się miejscem spoczynku koców. Trzasnąłem wiekiem, bo trzaskać też lubiłem. Każde drzwi i drzwiczki w tym domu zostały przeze mnie trzaśnięte. Czasami żałowałem, że w dużych sklepach  wejścia same się rozsuwają, bo nimi też chętnie bym grzmotnął.
     Zarzuciłem koc na ramiona i mimo iż przestałem szukać norek Hobbitów już kilka lat temu, okryłem się nim, jak peleryną i rzuciłem na kanapę, krzycząc: za Shire! Tak, byłem pełnoletni. Inaczej rodzice nigdy nie pozwoliliby mi zamieszkać samemu na takim odludziu.
     Podczas gdy ja wygrzewałem się przed kominkiem, szukając wygodnej pozycji, mój telefon zaczął wariować. Chciałem to zignorować, ale dzwoniący telefon w tym domu (gdzie zasięg był rzadkością) był dla mnie objawieniem. Od czasu do czasu musiałem przecież z kimś pogadać, bo jeszcze zapomnę jak się nazywam. Z prędkością światłą zerwałem się z kanapy (nie zdejmując broń Boże peleryny Hobbita z ramion) i wbiegłem po schodach z gracją. O ile słonie mają gracje. Ekran mojej komórki zapalał się i gasł. Nie lubiłem co prawda dzwonka, bo był irytującą melodyjką, której nie dało się zmienić. Czułem się w tej chwili jak superbohater, który ma tylko jedną milisekundę by odebrać, bo być może to ostatni sygnał. Rzuciłem się, dosłownie lecąc w powietrzu z wyciągniętą ręką. Ja naprawdę leciałem! Z moich ust wydobyło się słowo: nie, ale brzmiało raczej tak: eeee!, po czym moje palce owinęły się wokół telefonu. Nacisnąłem zieloną słuchawkę i wyrżnąłem prawym barkiem o szafkę, przypominając sobie o grawitacji. Upadłem na podłogę, ale peleryna złagodziła nieco upadek. Ignorując tępy ból, przycisnąłem komórkę do ucha, nie mając czasu sprawdzić czyje imię wyświetlało się na wyświetlaczu. (Bo wyświetlacz jest po to, by wyświetlać.)
     — Halo? — odebrałem. Po drugiej stronie odezwał się jakiś szum i w pierwszej chwili myślałem, że to tylko głupie żarty albo zasięg zaczął nawalać, co było bardzo prawdopodobne, bo gdy kilkakrotnie usiłowałem zamówić pizze, połączenie zostawało przerywane po słowach: Chciałbym zamówić pizze.
     — Kto odebrał? — usłyszałem po chwili. Na moich ustach zagościł szeroki uśmiech na dźwięk głosu przyjaciela.
     — A do kogo dzwoniłeś, Mo? — spytałem, kładąc się na wznak na podłodze. Włączyłem głośnik i położyłem komórkę na swojej piersi.
     — Quin? To ty żyjesz! Jeszcze nie zjadły cię niedźwiedzie! — wykrzyknął Morgan, mój najlepszy przyjaciel. Westchnąłem cicho, podkładając sobie ręce pod głowę.
     — Po pierwsze, tutaj nie ma niedźwiedzi, a po drugie, nawet gdyby były, spałyby w swoich dziuplach obżarte tak bardzo, że zrobiłoby im się niedobrze na mój widok — odpowiedziałem.
     — Niedźwiedzie nie mieszkają w dziuplach — zauważył. Wywróciłem oczami, żałując, że nie może tego zobaczyć, bo moje białka zostały na wierzchu jeszcze kilka sekund. Nauczyłem się tego, by straszyć siostrę. Uważała, że jak będę tak robił, dostanę zeza albo oczy mi się wyleją. Głupota. — Masz jedzenie? — spytał Morgan z udawaną troską w głosie.
     — Mam. Dopiero w sobotę jadę po zapasy.
     — Masz dostęp do wody?
     — Tak.
     — Czyli nie umrzesz z pragnienia?
     — Umrę ze zgryzoty. Nie pamiętam jak wyglądasz, Mo. Prześlij mi twoje zdjęcie, bym mógł je powiesić nad łóżkiem. Oprawię ją w ramkę w serduszka i będę ci mówił dobranoc i dzień dobry — poleciłem. Morgan zaśmiał się. Było to raczej uderzenie meteorytu o Ziemię. Zawsze czułem się niezręcznie w jego towarzystwie gdy wybuchał śmiechem. Mógł być bardziej subtelny.
     — Co robisz?
     — Leżę na podłodze w hobbickiej pelerynie.
     — Czyli nic nowego — zauważył. Już wyobrażałem sobie jak jego usta wyginają się w tym przerażająco krzywym uśmieszku. Wyglądał wtedy jak złoczyńca i zawsze zastanawiałem się, czy mogę mu ufać. — Jak długo chcesz być tam sam? Siostrula nie chce ciebie odwiedzić? — spytał po chwili. Prychnąłem, opluwając się. Wytarłem wargi rękawem, podnosząc komórkę, Zacząłem mówić do ekranu.
     — Briana? Wiesz jak cieszyła się jak wyjeżdżałem? Jestem pewien, że ukradła mój pokój — powiedziałem. Nigdy nie potrafiłem znaleźć wspólnego języka z siostrą, mimo iż była młodsza tylko o rok. Ją interesowały lalki, a mnie samochody. Prócz tego uwielbiałem robić jej na złość i patrzeć jak jej pucołowata twarz staje się czerwona. Zawsze wyprowadzałem ją z równowagi. Kiedyś, gdy mięliśmy coś koło dziesięciu lat nasi rodzice nadmuchali nam basen w ogródku. Zatapiałem wtedy jej klapki albo biegłem z nimi gdzieś daleko, by nie mogła wyjść. Nigdy nie rozumiałem dlaczego nikt się z tego nie śmieje. To było śmieszne gdy jeden klapek pływał na dnie, a drugi na powierzchni. Nawet teraz, wspominając te czasu zaśmiałem się do siebie.
     — Jest mi tak dobrze — zapewniłem zgodnie z prawdę, wpatrując się w sufit. Nikogo nie potrzebowałem, nawet Morgana. Mimo wszystko zawsze odbierałem jak dzwonił. — Nie muszę sprzątać, ścielić łóżka i chodzę w bokserkach do południa.
     — Ty to masz — jęknął. Uśmiechnąłem się do siebie. Lubiłem wmawiać sobie, że jestem wybrańcem. Szczęśliwym człowiekiem, który był tak dobry, że dostał własny dom, w którym może robić co chce. — Wiesz, chyba muszę kończyć — powiedział po chwili.
     — Na razie Mo.
     — Na razie Quin.
     Rozłączył się.
     Rzuciłem telefon na łóżko i dźwignąłem się powoli z podłogi. Byłem trochę obolały po moich heroicznym wyczynie i żałowałem, że nikt tego nie widział, ani że nie mam zamontowanej kamery w pokoju. Chciałem móc oglądać mój super skok cały czas i pokazywać go innym ludziom, by też mnie oglądali. Jak już mówiłem, lubiłem wmawiać sobie, że jestem wybrańcem.
     Postanowiłem wyjść na dwór i sprawdzić jak się sprawy mają. Schody pokryła cienka warstwa puchu. Śnieg przestał sypać tak intensywnie, na co odetchnąłem w duchu. Zszedłem po schodach pewnym krokiem, mimo iż nikogo tu nie było i nikt nie mógł mnie zobaczyć. Lubiłem się popisywać i chwalić. Zeskoczyłem sprawnie z ostatniego stopnia lądując stopami na śliskim kiju, który służył jako rączka od szufli i poślizgnąłem się. Widziałem takie rzeczy w filmach i nigdy nie sądziłem, że coś takiego może stać się naprawdę. Wyleciałem w powietrze i wylądowałem w zaspie na plecach. Zacząłem się szamotać, klnąc pod nosem. Nie potrafiłem zachować spokoju w takich momentach. Gdy się ośmieszyłem, chciałem jak najprędzej się z tego wywinąć, przez co ośmieszałem się jeszcze bardziej i tak oto zamykało się to kółko. Wstałem powoli, otrzepując śnieg ze spodni. Odszukałem leżący na ziemi kij i zaniosłem go do piwnicy, wyrzucając w najdalszy kąt. Strasznie się nudziłem, a wygrzewanie się przed kominkiem przestało już być takie ciekawe. Musiałem w końcu przyznać się przed światem: byłem samotny. Sam jak palec, bez nikogo. Rodzice pisali tylko na święta, a to znaczy, że niedługo też napiszą. Siostra ukradła mój pokój, więc mój wyjazd był jej na rękę, a kumpel nie może do mnie przyjechać. Nie miałem sąsiadów, a jedyną osobę, którą znałem w okolicy była pani kasjerka w sklepie, w którym kupowałem bułki.
     Wyciągnąłem z kieszeni kurtki kluczyki od mojego pikapa, czując jak krew mnie zalewa. Wyglądał tak, jakbym przewoził nim śnieg. Idealny samochód! Chwyciłem to, co zostało z szufli i zacząłem wyrzucać za siebie śnieg z przyczepy. Wiedziałem, że po drodze i tak napada, ale będzie go mniej, niż by było gdybym odjechał w tej chwili. Postanowiłem pojechać do sklepu i kupić jakąś szeroką i długą narzutę, którą będę mógł przykryć mój samochód. Najchętniej kupiłbym narzutę na cały dom, byle uwolnić się od odśnieżania. Gdy skończyłem, wróciłem do domu po komórkę, mimo iż wiedziałem, że nikt nie będzie do mnie dzwonił. Zawsze zabierałem ją, gdy wyjeżdżałem. A co jeśli, będę świadkiem czegoś złego? Może czyjś samochód utknie w zaspie albo kogoś okradną? Zawsze trzeba trzymać rękę na pulsie.
     Samochód odpalił. Sprawdziłem ilość paliwa, bo nie pamiętałem czy ostatnio tankowałem. Był prawie pełny bak, więc odetchnąłem z ulgi. Włączyłem wycieraczki, odwracając się, by wykręcić. Oparłem rękę o fotel pasażera, zastanawiając się czy sprzedają może samochody tylko z miejscem za kierownicą. Po co mi cztery dodatkowe fotele, skoro jeżdżę wszędzie sam? Miałem jedynie nadzieję, że drogi są odśnieżone. Nie znosiłem utykać w korkach, a jeszcze bardziej w wysokich zaspach. Ja po prostu byłem samotny. Potrzebowałem jakiegoś przyjaciela i nie miałem w tej chwili na myśli Morgana. Może kupię sobie rybkę? Chyba nie jedzą dużo no i nie brudzą, a nawet jeśli brudzą to tego nie widać, chyba że będą brudzić cały czas. Jak w ogóle się wymienia wodę? Byłem tak zdeterminowany, że mogłem zatrzymać się przez zamarzniętym zbiornikiem wodnym, wykroić przerębel i własnoręcznie wyciągnąć rybę, która zostałaby moim najlepszym przyjacielem. Jakby mi się znudziła, najwyżej bym ją zjadł. Bo od czego w końcu są najlepsi przyjaciele? By pomagać.
     Droga, tak jak się spodziewałem, była pusta. Chyba szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo kilka minut temu jechała tędy jakaś koparka. Wycieraczki pracowały non stop, mimo iż nie były to najgorsze warunki w jakich jechałem. Radio w moim pikapie się popsuło, więc zmuszony byłem nucić pod nosem jakąś głupią piosenkę boysbandu, którego uwielbiała moja siostra.
     Przez chwilę miałem wrażenie, że przeoczyłem jakiś znak, ale przecież było to niemożliwe, bo jechałem tędy milion razy. Zwolniłem nieco, przyklejając pół twarzy do szyby. Chciałem zorientować się gdzie jestem. Poczułem jak palę się ze wstydu na widok jadącego znad przeciwka samochodu. Jak byłem mały zawsze bawiłem się w glonojada i przyciskałem twarz do każdego okna. Ludziom wtedy to się podobało i uważali, że jestem śmiesznym dzieckiem, a wszyscy lubią śmieszne dzieci. Teraz jednak wyglądałem jak żenujący koleś jadący zasypanym pikapem.

Obserwatorzy