poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Delyth: osiem

     Rodzice Quina odholowali nas do pierwszej stacji benzynowej i odjechali. Chłopak zatankował do pełna i kupił nam po czekoladowym batoniku. Dalej jechaliśmy w ciszy. Nie chciałam rozmawiać o Bryanie. To była chwila słabości. Niepotrzebnie do niego dzwoniłam. Sądziłam, że zrozumiał mój liścik. Nie chciałam mieć z nim już wspólnego, a on zaczyna mnie całować gdy tylko mnie zobaczy. Zerknęłam na Quinlana. On taki nie był. Quin to totalna ciapa. Nikogo nie udaje, na niczym mu nie zależy, jest beztroski.
     — Twoja rodzinka nie jest wcale taka straszna — powiedziałam, ściskając w dłoni moją czapkę. Strasznie jej nie lubiłam i gdyby chłopak mi jej nie spakował, w życiu bym jej nie założyła. Już on wyglądał w niej lepiej ode mnie.
     — Nie każdy ojciec biega za chuliganami z wiatrówką — rzekł, uśmiechając się. To było nawet śmieszne. Mój ojciec nie przejąłby się tym, że mam problemy. Pewnie jeszcze zapłaciłby odpowiednim osobą by się mnie pozbyć.
     — Nie mówiłaś nic, że masz chłopaka. — Z zamyśleń wyrwał mnie głos Quinlana. Zerknęłam na niego.
     — Raczej miałam. Wolę się do niego nie przyznawać — odparłam.
     — Nie dziwę się. Na co chłopakowi zabawkowe kajdanki? — spytał śmiejąc się. Spojrzałam nie niego z politowaniem. — Dobra, lepiej nie wiedzieć — dodał prędko. Quin był nawet zabawny. Szkoda, że nie spotkałam go wcześniej, może wtedy moje życie nie byłoby takie szare i nudne? Wyrzuciłam prędko tę myśl z głowy. Nie mogę sobie pozwolić na takie przyzwyczajenie do niego. On tak naprawdę mnie nie zna, a ja nie znam go. Jesteśmy tylko wspólnikami, nikim więcej.
     Udało mi się zdrzemnąć przez pół godziny. Musiałam przyznać, że Quin nie był wyśmienitym kierowcą. Przyspieszał na nierównej drodze i cały czas jechał poboczem, mimo iż z drugiej strony nic nie jechało.
     — Mogę poprowadzić? — spytałam. Po chwili rozległ się jego szczery śmiech. Chichrał się jak plastikowa zabawka na baterię. Był to taki grzechoczący dźwięk, całkiem miły dla ucha. Kąciki ust same mi drgnęły, gdy tylko go usłyszałam.
     — Żartujesz sobie? — zapytał, nawet na mnie nie patrząc. Wciąż był rozbawiony, a ja nie wiedziałam czym.
     — Potrafię prowadzić. Quin, proszę. Przecież jest pusta droga, a tak w ogóle to będziesz siedzieć z boku — powiedziałam, ciągnąc go za łokieć. Chłopak pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.
     — W życiu nie oddam ci mojego pikapa — rzekł. Skrzyżowałam ręce na piersi.
     — Nie denerwuj mnie, bo dostanę ataku i będzie ze mną źle — pogroziłam. Chłopaka chyba to przestraszyło, bo szybko zmiękł.
     — Okej, ale nie jedziesz szybko i zaraz się zmieniamy — odparł. Uśmiechnęłam się do siebie, triumfując. Quinlan zatrzymał samochód i zamieniliśmy się miejscami. Nie wiedziałam czego chłopak tak się spina.
     — Wyluzuj — rzekłam, naciskając na pedał gazu. Samochód szarpnął i pognał naprzód. Wiele razu śniło mi się, że prowadzę auto. Przeważnie w tych snach coś mi nie szło, a teraz... było podobnie. Zapomniałam wspomnąć Quinowi, że nigdy nie siedziałam za kółkiem i to jest mój pierwszy raz.
     — Zwolnij! — polecił, wbijając palce w fotel. Zaparł się nogami, jakby bał się, że zaraz wystrzelą go z katapulty. Lubiłam doprowadzać go do szału. Śmiesznie wyglądał jak się bał. Zagryzłam wargę, czując satysfakcję. Przyspieszyłam.
     — Del, wpadniemy w poślizg, zwolnij! — ryknął, łapiąc mnie za ramię.
     — Co ty wygadujesz, panuję nad tym —odparłam.
     — Patrz na drogę! — krzyknął. Czego on tak dramatyzował. Mogę prowadzić z zamkniętymi oczami. Skręciłam nagle, wjeżdżając na boczną drogę. Towarzyszyło mi takie wspaniałe uczucie. Miałam ochotę robić tylko ostre zakręty.
     — Turba! Zabijesz nas! — lamentował Quin. Nie był chyba tak bardzo zdeterminowany by hamować ręcznym, jeszcze nie... Nacisnęłam pedał gazu, patrząc jak wskaźnik pokazuje sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nagle wjechałam w dziurę i szarpnęło nami. Quinlan uderzył głową o dach, jęcząc głośno.
     — Szybciej, szybciej! — nuciłam pod nosem.
     — Zmieniasz w ogóle biegi?! — zapytał z drżącym głosem.
     — Kurde, nie...
     Zmieniłam szybko bieg, było to trochę trudne, ale w końcu się mi udało.
     — Turba, turba, turba, turba! Nie na jedynkę! — wrzasnął, szarpiąc skrzynią biegów. Nie wiedziałam o co mu chodziło. — Hamuj! Zatrzymaj wóz! Hamulec! Stój! — zaczął krzyczeć. Popsuł mi tym zabawę. Nacisnęłam stopą na hamulec. Pikap zatrzymał się z szarpnięciem. Quin wyłączył silnik,zabierając kluczyki. Otworzył drzwi, wychodząc. Myślałam, że chce się zamienić miejsce, ale on ruszył w stronę lasu, obok którego się zatrzymałam.
     — Gdzie cię niesie? —spytałam. Chłopak odwrócił się, patrząc na mnie. Przewrócił oczami.
     — Muszę się przejść, a ty tu zostań! Rozumiesz? Nie chcę się kłócić! Turba, turba, turba... —Wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie. Nie zależało mi by włóczyć się z nim po lesie, więc wróciłam do samochodu. Szkoda, że zabrał mi kluczyki. Pokręciłabym się w kółko samochodem i do dosłownie. Uwielbiałam robić zakręty.
     Siedziałam w samochodzie dobre kilka godzin. Każdy normalny człowiek o tej porze już śpi. Nikt chyba nie powinien włóczyć się w nocy po lasach. Gdybym miała kluczyki, odpaliłabym samochód, włączyła światła i poszukałabym Quinlana. Zrobiło się upiornie zimno, więc założyłam na siebie sweter chłopaka i swoją głupią czapkę z pomponem. Wcisnęłam ręce do kieszeni, chcąc je ogrzać. Pewnie Quin chce się odegrać za to, że za szybko jechałam. Zapewne myśli, że uda mu się mnie nastraszyć trochę. Chłopak wie jednak o mojej rzekomej chorobie i chyba nie zostawiłby mnie tak na pastwę losu. A może to celowe zagranie? Może Quin mnie nienawidzi i od początku chciał się mnie pozbyć. Serce mi przyspieszyło. Nie, on taki nie jest. Chciałam wziąć jego telefon i sprawdzić godzinę, tyle, że go nie było. Chłopak musiał zabrać go ze sobą. Pewnie mi już nie ufa.
     Przeniosłam się na tylne siedzenia, kładąc się. Przykryłam się swoim płaszczem, wkładając pod głowę bluzę z torby. Otarłam wierzchem dłoni łzy, które spłynęły mi po twarzy. Czy rzeczywiście była taka okropna? Nie dziwię się dlaczego rodzice się ode mnie odwrócili i ich nie obchodzę. Zapłakałam cicho, zwijając się w kulkę.

     Zbudziły mnie męskie śmiechy. Skuliłam się bardziej, zasłaniając głowę płaszczem. Może mnie nie zobaczą i sobie pójdą? Nagle drzwi się otworzyły.
     — Del? — usłyszałam głos Quina. Podniosłam się prędko. Chłopak nie był sam. Poczułam jak na moje policzki wyskakują palące rumieńce. Nie miałam pojęcia skąd Quinlan wytrzasnął tego przystojnego chłopaka. Był wysoki i dobrze zbudowany, lepiej niż Bryan. Miał ciemne, krótkie włosy, kwadratową twarz i silne ramiona. Uśmiechnął się do mnie, co od razu odwzajemniłam.
     — Sorry, że cię tak zostawiłem samą na noc, ale musiałem trochę odreagować — powiedział Quinlan. Wyszłam na zewnątrz, stając obok przystojnego chłopaka.
     — Nie przedstawisz mnie swojej koleżance? — spytał po chwili, patrząc wprost na mnie, a ja miałam wrażenie, że rozpuszczam się jak kostka lodu na słońcu. Oh, ten jego głęboki głos... Rozmarzyłam się i wtedy stało się coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć.
     — Delyth, to mój kumpel Mo — powiedział, a ja miałam ochotę krzyczeć jak bardzo świat jest niesprawiedliwy. To był ten sam Mo, który nabijał się z mojego tyłka. Dlaczego? Dlaczego na mojej drodze stają przystojni idioci, albo po prostu idioci? Westchnęłam cicho. Teraz obydwaj poczują moją zemstę.
     Zakasłałam, na początek cicho. Po chwili zachwiałam się i upadłam na kolana. Pochyliłam się do przodu, dysząc głośno. Quinlan wiedział już, że mam atak.
     —Delyth, powiedz, że nie wypiłaś wszystkiego — rzekł, nurkując w samochodzie. Zaczął szukać mojego termosu. — Morgan! Pilnuj, żeby nie przestała oddychać — wrzasnął, grzebiąc w torbie. Mo pochylił się nade mną, nie wiedząc zbytnio co robić.
     — Oddychasz jeszcze? — spytał. Dobił mnie tym pytaniem. Wolałam nie wiedzieć co ci dwaj sobą reprezentowali gdy zostawali sami ze sobą. Istny debilizm! Opadłam twarzą na śnieg, mimo iż był zimny.
     — Morgan, podnieś ją, ona się udusi! — krzyknął Quin z samochodu. Po chwili poczułam jak chłopak mnie przekręca na plecy.
     — Quin, chyba już się nie dusi — rzekł Mo, gdy wstrzymałam oddech. Byłam w tym dobra, mogłam wytrzymać bez oddychania bardzo długo.
     —Turba!
     Quinlan chyba wyskoczył z samochodu. Po chwili siedział obok mnie. Nachylił się, sprawdzając czy oddycham.
     — Turba! Ona nie oddycha! Jak się robi sztuczne oddychanie?! — wrzasnął. Słyszałam strach w jego głosie.
     — Stary, myślisz, że pamiętam? Chyba wagarowałem jak uczyli tego w szkole — rzekł. Dobrały się, dwa matoły. Już miałam zacząć oddychać, gdy poczułam ciepłe wargi Quinlana na swoich. Wdmuchiwał we mnie powietrze, pomijając fakt, że zapomniał zatkać mi nosa i odchylić głowy do tyłu. Ja jednak żyłam i oddychałam, dlatego nadmiar powietrza sprawił, że zakasłałam. Chłopak odsunął się ode mnie. Odetchnął z wyraźną ulgą. Nie sądziłam, że posunie się tak daleko i zacznie ratować mi życie, to było miłe. Uśmiechnęłam się niepewnie.
     — Dziękuję — powiedziałam cicho. Quin kiwnął lekko głową, podając mi termos z sokiem jabłkowym.
     — Okej, to było dziwne — skomentował Morgan, podnosząc się i otrzepując z śniegu. że też ja uważałam go za atrakcyjnego. Chyba nie należy sugerować się pierwszym wrażeniem.
     — Chcesz odpocząć, dobrze się czujesz? Turba, przestałaś oddychać. Zdarzyło ci się to kiedyś? — Quinlan zawalił mnie masą pytań, na które nie chciało mi się wymyślać odpowiedzi.
     — Pomożesz mi się podnieść. Trochę zimno mi w tyłek — rzekłam. Chłopak wziął mnie na ręce i posadził w samochodzie, na tylnych siedzeniach.
     — Zdrzemnij się, a jak byś się źle poczuła, to wołaj. Ja i Mo będziemy tu — powiedział. Kiwnęłam głową. Po chwili zamknął drzwi i podszedł do Morgana.
     — Ale byłeś pomocny! Ona prawie umarła! — rzekł. Wszystko słyszałam, mimo iż szyby i drzwi były pozamykane.
     — Skąd mogłeś wiedzieć co się dzieje? Nigdy nie widziałem duszącego się człowieka, po chwili przestała, więc myślałem, że jest okej. Dlaczego wciąż ją tu trzymasz? Czy to nie jest dobre miejsce by ją zostawić? Kiedy pójdzie zrobić siku, odjedziemy stąd, co ty na to? — rzekł. Zacisnęłam dłonie w pięści. Głupi Morgan!
     — Przestań, to głupie. Możemy już o niej nie mówić? Tak w ogóle to mam propozycję. Pojedźmy do ciebie. Idź po swój samochód, pamiętasz, gdzie go zaparkowałeś?
     — Nie wiem czy to dobry pomysł. Nie mogłeś powiedzieć rodzince, że nie chcesz ich w domu? —zapytał Mo. Quin westchnął głośno, uderzając dłońmi o uda.
     — I tak by to do nich nie dotarło. Jak coś sobie postanowią to tak musi być — rzekł.
     — Dobra, jedź do mnie. W razie problemów to dzwoń i radziłbym pozbyć się tobie tej smarkuli — powiedział Mo, klepiąc przyjaciela po plecach.
     Jak on mnie nazwał? Smarkulą?! Byłam prawie dorosła! Zastanawiałam się ile Quinlan mu o mnie powiedział. Pewnie wszystko. Nie wiedziałam już czy ja i Quin jesteśmy w tej samej czy innej drużynie.

Quinlan: siedem

     Nie mogłem znieść widoku moich rodziców, którzy zamieniali mój kochany domek w zawaloną gratami chatynkę, więc wyszedłem na spacer. Delyth szła za mną, idąc po moich śladach. Już nawet zapomniałem o jej kłamstwie. Miałem poważniejsze kłopoty. Akurat teraz gdy potrzebowałem porozmawiać z Mo, nie mogłem złapać zasięgu. Nigdy nie byłem bardziej załamany.
     Schyliłem się i wziąłem śnieg w ręce. Nie miałem rękawiczek, przez co moje dłonie stały się czerwone. Uformowałem śnieżkę, a było to trudne, gdyż temperatura spadła poniżej zera. Odwróciłem się do Delyth i rzuciłem w nią. Zachwiała się i upadła na plecy, a wtedy zaśmiałem się głośno. Nie chciałem jej denerwować, bo jeszcze dostałaby ataku, ale strasznie się nudziłem. Dziewczyna marudziła coś pod nosem, wstając i otrzepując śnieg ze spodni. Włożyłem ręce do kieszeni kurtki, wyczuwając papierki po cukierkach.
     — Zachowujesz się jak dzieciak — powiedziała, co wcale nie było dla mnie obrazą. Nawet teraz wierzyłem, że polecę z Piotrusiem Panem do Nibylandii i zakumpluję się z Dzwoneczkiem.
     — A ty jesteś dzieciakiem — odparłem, wzruszając ramionami. Delyth podeszła bliżej, idąc po moich śladach.
     — Mam siedemnaście lat i jestem bardziej dojrzalsza od ciebie. A tak w ogóle, to ile ty masz lat, co? — zapytała, łapiąc się jedną ręką pod bok. Drugą obejmowała termos pod kurtką. Strząchnąłem płatki śniegu z włosów. Nie wziąłem czapki, ale byłem pewien, że mama jakąś mi przywiozła.
     — Dwadzieścia — wyjaśniłem. Delyth uśmiechnęła się lekko, mrużąc oczy, przez co zamieniły się w dwie czarne kreski. Śmiesznie wyglądała. Wyciągnęła spod kurtki termos i go odkręciła. Napiła się gorącego, jabłkowego soku. Jej usta były różowe, ale tak bardzo, że wydało mi się to niemożliwe. Zacisnęła je w wąską linię, patrząc na mnie.
     — A twoja siostra?
     — Urodziła się rok później i to z nadwagą. No dobra, bez nadwagi, ale zawsze była gruba — odparłem. Lubiłem mówić o Brianie, nawet obcym ludziom. Była nieznośna i niech wszyscy o tym wiedzą. — Strasznie jej nie cierpię — dodałem, kopiąc bryłkę lodu. — Chodziła z moim każdym kumplem. To znaczy byłymi kumplami. Morgan by sobie nigdy nie pozwolił. Myślimy tak samo — oznajmiłem, stukając się palcem w czoło. Na myśl o Mo, mój żołądek ścisnął się mocno. Dawno się nie widzieliśmy. — Ona też mnie nie lubi. Nie mam pojęcie dlaczego przyjechała — dodałem po chwili. Dość miałem swojej rodziny. Chciałem mieszkać sam, kupować sobie jedzenie sam, decydować w co się ubieram sam. Spojrzałem na ciągnącą się za mną Delyth. — Chcesz wyruszyć w góry? — spytałem. Zatrzymała się, patrząc na mnie z uśmiechem. Myślała, że żartuję.
     — Myślałam, że już jesteśmy w górach — powiedziała.
     — Miałem na myśli te prawdziwe góry, po których trzeba się wspinać i w ogóle. Muszę jakoś uciec od rodziców, ale nie mogę ciebie zostawić, bo jeszcze dowiedzą się o twojej chorobie albo naszym kłamstwie — wyjaśniłem. Szczerze to wędrówka z nią była jedną z ostatnich rzeczy na jaką miałem ochotę, ale było to odrobinę ciekawsze od czasu spędzonego z moją rodziną. — Nakupię tyle termosów ile będziesz chciała — dodałem.
     — Nie mam ciepłych ubrań — zauważyła. Wzruszyłem ramionami.
     — Ale ja mam.

     Wpadłem do domu, nie zdejmując nawet butów i pobiegłem z prędkością huraganu w stronę swojego pokoju. Obmyśliłem genialny plan, w którym to: 1. Wbiegam do domu (już to zrobiłem). 2. Pakuję do torby najpotrzebniejsze rzeczy. 3. Wstępuję do łazienki i robię siku. 4. Oznajmiam swojej rodzinie, że jadę z Delyth i że nie będzie nas dzień lub dwa, lub nawet więcej.
     Wszystko poszłoby sprawnie, gdyby Briana nie wlazła przede mną do łazienki. Zawsze pakowała się przede mną, gdy miałem silną potrzebę. Robiła to specjalnie. W naszym starym domu też była tylko jedna łazienka i gdy darłem się przez całe podwórko, że ją zajmuję, Briana rzucała wszystko to, co robiła i mnie uprzedzała, przez co zmuszony byłem kilkakrotnie iść za dom i tam oddać swoją potrzebę. Nie mogłem jednak wyjść na zewnątrz, bo odmrożę sobie ważne narządy.
     — Briana! Wychodź! To moja personalna łazienka — wrzasnąłem, tłukąc pięściami o drzwi. Mój dom, moje zasady, turba! — Liczę do trzech i wchodzę — oznajmiłem, po czym nacisnąłem klamkę. Moja siostra stała przed umywalką i w sumie to nic nie robiła, chyba, że liczyła smugi na lustrze, a było ich całkiem sporo. Odepchnąłem ją na bok, plącząc się w kurtce, której nie zdjąłem.
      — Fuj! Mamo! Quinlan przy mnie sika! — zawołała. Ignorowałem ją. Ulżyło mi i przez chwilę nic się dla mnie nie liczyło. — Jesteś obrzydliwy — dodała. Uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na jej okrągłą buzię.
     — To mój dom i wszystko tu jest moje — oznajmiłem, a wtedy wzięła do ręki pudełko tamponów z szafki i uniosła wysoko brwi. — To znaczy prawie wszystko. To jest akurat Delyth — dodałem prędko. Przypomniałem sobie o swoim planie, więc postanowiłem nie marnować czasu na rozmowę z Brianą. Wybiegłem z łazienki, zgarniając po drodze torbę. Zbiegłem po schodach, drąc się głośno, by rodzice usłyszeli: — Jadę z Delyth, nie będzie nas kilka dni!
     Wybiegłem z domu, kierując się w stronę pikapa, w którym siedziała już dziewczyna. Wrzuciłem torbę na tylne siedzenia i zająłem miejsce za kierownicą. Odpaliłem silnik i wykręciłem, patrząc w lusterko. Paliwa starczy mi na kilka godzin jazdy. Zatankuję na pierwszej stacji benzynowej, którą zobaczę. Nie potrafiłem ukryć szczęścia. Uwolnię się od siostry i rodziców, a Delyth wkręcę w coś, by też dała mi spokój na jakiś czas. Kupię jej krzyżówki, dziewczyny chyba to lubią, przez co będę miał czas tylko i wyłącznie dla siebie.
     — Co wziąłeś? — spytała, sięgając po torbę. Położyła ją sobie na kolanach, przeglądając jej zawartość. Usłyszałem jak wzdycha ciężko. Zaczęła wyciągać ubrania i składać je równo. Sparowała także skarpetki, których wrzuciłem tu garść. — Była to chyba spontaniczna decyzja — zauważyła, grzebiąc głębiej. Przytaknąłem, patrząc na zaśnieżoną drogę. Nie miałem konkretnego celu, po prostu pragnąłem się urwać z domu.
     Delyth o dziwo nie dostała w ogóle ataku, a nie odkręciła termosu ani razu. Może jej się polepszyło? Drzemała właśnie z głową na swoim ramieniu, budząc się co jakiś czas, gdy wjechałem na jakiś kamień. Zapomniałem zatankować, przez co mój pikap zatrzymał się na samym środku drogi. Postanowiłem nie budzić Delyth i popchać go trochę, by przynajmniej stał na poboczu. Wysiadłem, czując jak zimno atakuje moje ciało. Pierwszy raz pożałowałem, że nie wziąłem czapki albo rękawiczek. Rozmasowałem ręce, chuchając na nie, ale niewiele to dało. Wiedziałem, że o czymś zapomnę, ale by mijać piętnaście różnych stacji benzynowych i w żadnej się nie zatrzymać? Zacząłem pchać, ale doszedłem do wniosku, że mój pikap nie ruszył się nawet na centymetr. Ugrzązł? Briana przesunęłaby go jednym palcem. Zaśmiałem się cicho, mimo powagi sytuacji. Po chwil usłyszałem jak drzwi od strony pasażera otwierają się. Delyth stanęła obok mnie, obejmując swoje ramiona.
     — Dlaczego stoimy? — spytała. Zastanawiałem się, jakby to jej powiedzieć, by się nie wściekłą i nie dostała ataku.
     — Paliwo się skończyło — powiedziałem bardzo łagodnie. Mimo wszystko na jej twarzy pojawiły się wypieki. Zamrugała kilkakrotnie, patrząc na mnie jak na ofiarę.
     — Wywiozłeś nas gdzieś daleko i chcesz mi powiedzieć, że nie masz paliwa?! — krzyknęła. Uciszyłem ją, podnosząc ręce w obronnym geście. — Umrzemy tu przez ciebie! — jęknęła, wchodząc z powrotem do samochodu. Trzasnęła drzwiami. Typowa dziewczyna. To na faceta spada ciężar myślenia. Ktoś na pewno będzie tędy jechał, a wtedy nam pomoże, a z resztą z chęcią się zdrzemnę.
     Okrążyłem pikapa, oglądając uważnie opony i sprawdzając, czy nie są przypadkiem przebite. Nie uważałem, że dotknęła nas tragedia. Gdy otworzyłem drzwi od strony kierowcy, zorientowałem się, że ekran moje telefonu gaśnie, a to znaczyło, że był przed chwilą używany. Popatrzyłem na Delyth, która najwidoczniej usnęła. Albo udawała. Szarpnąłem jej ramię, a wtedy podskoczyła ze strachu. Mała spryciula.
     — Co robiłaś z moim telefonem? — spytałem. Nie odpowiedziała. Jeśli myślała, że tak łatwo owinie mnie wokół palca, to się grubo myliła. Byłem inteligentny. Dowiem się, co knuje. Może jest tu nielegalnie? Uciekła ze swojego ojczystego kraju, dlatego nie ma ze sobą dokumentów? Mogła mnie przecież okłamać. Przejrzałem dokładnie swój telefon, widząc nieznany numer, do którego rzekomo dzwoniłem kilka minut temu. Nie była jednak tak chytra i rozumna i zapomniała go wykasować. Pokazałem jej numer. — Kto to jest? — zapytałem, trzaskając za sobą drzwiami, bo dopiero teraz usiadłem za kierownicą.
     — Skąd mam wiedzieć. To twój telefon — zauważyła. Miałem jej serdecznie dość. Najpierw ona, potem moja rodzina. Co jeszcze! Kogo mam wpuścić do domu następnego?
     — Myślisz, że jestem na tyle głupi? — spytałem, chwytając ją za kołnierz. Wyglądała na przestraszoną, mimo iż usiłowała to przede mną ukrywać. Nic nie odpowiedziała, co zdenerwowało mnie jeszcze bardziej. — Wyjdź stąd — poleciłem. Jej wargi drgnęły.
     — Ale...
     — Wyjdź stąd. Nie obchodzi mnie co zrobisz, nie chcę cię tu widzieć, rozumiesz? — warknąłem. Kiedy pokręciła uparcie głową, wyszedłem za zewnątrz i otworzyłem drzwi od jej strony. Chwyciłem ją za rękaw i siłą wyciągnąłem z samochodu. Stawiała opór. Czułem jak mnie kopnie i drapie, ale co mogła mi zrobić? Byłem silniejszy. Szarpnąłem ją, popychając jak najdalej od siebie. Rozpędzona zrobiła kilka kroków do tyłu. Oboje usłyszeliśmy trzask. Lód. Stała na lodzie.
      — Ty dupku! Wyciągnij mnie stąd! — krzyknęła w moją stronę, obejmując mocno swoje ramiona. Widziałem jak drży, mimo iż było już całkiem ciemno. Rysa biegnąca między jej nogami powiększała się powoli. Gniew ustąpił. Przecież nie chciałem jej utopić w lodowatym jeziorze, które najwidoczniej znajdowało się obok drogi. Jej policzki lśniły od potu albo łez, albo tego i tego. Kolana jej się trzęsły. Z każdą próbą dotarcia do drogi, lód trzaskał nieprzyjemnie.
     — Nie ruszaj się, idę do ciebie — oznajmiłem, zbliżając się powoli. Mimo iż pokręciła głową, niezdolna wydusić nic z siebie, postąpiłem krok naprzód. Złapię ją za rękę i jakoś tutaj przeciągnę. Nieraz widziałem coś takiego na filmach. Nie może się nie udać.
     Delyth zamarła w bezruchu. Miałem wrażenie, że boi się nawet oddychać. Ja za to połykałem mroźne powietrze, które było tak samo ostre jak szpilki i kuło mnie w gardło. Mimo iż uważałem ją za irytującą smarkulę, nie miałem zamiaru patrzeć jak tonie. Zdziwiłem się nieco faktem, że mimo stresu nie dostała ataku. Jeszcze tego mi brakowało. By zaczęła się rzucać.
     Wyciągnąłem ręce w jej stronę, pochylając się najbardziej jak tylko mogłem. Mimo wielkiego wysiłku brakowało mi do niej jakichś pięciu centymetrów. Zaryzykowałem i podszedłem bliżej. Nie miałem pojęcia co ja w ogóle robiłem! To wszystko działo się tak szybko. Lód pod jej stopami pękł, ale jakoś udało mi się ją chwycić, ale zamiast odciągnąć, zamieniłem się z nią miejscem. Nie ukrywam, że byłem cięższy. Zarwałem całkowicie lód, wpadając do lodowatej wody. Potrafiłem pływać i szło mi to całkiem nieźle, ale woda była tak przeraźliwie zimna, że moje ciało w kilka sekund stało się sztywne i niezdatne do niczego. Szamotałem się, nie mogąc wypłynąć na wierzch. Byłem pewny, że zaraz dotknę dna. Poczułem nagle ból przy skórze głowy. Ktoś ciągnął mnie za włosy, a potem za ucho. Przestałem się szarpać, bo powietrze mi się skończyło. Oszołomiony, nie wiedziałem co się dzieje.
     Zakasłałem, plując wodą. Zorientowałem się, że leżę na brzuchu, a Delyth siedzi na mnie i tłucze moje plecy pięściami. Przestała, słysząc jak usiłuje zaczerpnąć haust powietrza. Przez chwilę nie mogłem otworzyć oczu, ani nawet unieść rąk do twarzy. Cały się trzęsłem.
     — Wstań, szybko, podnieś się — poleciła, ciągnąc mnie za ramiona. Dźwignąłem się wolno z kolan, idąc w stronę otwartych drzwi od pikapa. Wsunąłem się na tylne siedzenia, zwijając w ciasny kłębek. — Rozbierz się! Musisz założyć coś suchego — powiedziała.
     — Zaraz — odparłem. Poczułem jak Delyth bije mnie po nogach.
     — Rozbieraj się! Chcesz umrzeć? — spytała. Pokręciłem głową, biorąc do ręki torbę. Ściągnąłem z siebie mokre ubranie, przebierając się w coś suchego. Wciąż telepałem się jak głupi. Serce biło mi w szaleńczym tempie. Włożyłem palce do buzi, ogrzewając je. Zorientowałem się, że dziewczyna podsuwa mi pod nosem kubek z parującym gorącym sokiem jabłkowym. Wypiłem wszystko na raz, czując przyjemne ciepło rozprzestrzeniające się po moim przełyku. Delyth oddała mi swoją czapkę i mimo iż była damska, założyłem ją bez wahania. Skuliłem się, przytulając siebie mocno, by było mi ciepło. Trochę pomogło. Czułem się jak idiota, bo upokorzyłem się przed dziewczyną, mimo iż ta dziewczyna była i jest irytująca i nie przepadam za nią. Gdybym nie wyrzucił jej z samochodu, nie wpadłbym do tego głupiego jeziora. Zacząłem rozcierać ręce.
     — Mimo iż to twoja wina i wiedz, że zachowałeś się jak palant, dziękuję ci — powiedziała cicho Delyth, nachylając się w moją stronę. Pocałowała moje czoło. Jej wargi wypaliły mi dziurę w głowie. Były gorące. Może było to głupie, ale wcale nie obraziłbym się jakby wycałowała mi całą twarz. Nie pogardzę ciepłem nawet w takiej formie, mimo iż szczerze jej nie znoszę. — Dobrze się czujesz? — spytała. Kiwnąłem twierdząco głową, a wtedy przeszła na przód i przekręciła kluczyki w stacyjce. Paliwo było tak mało, że nigdzie nie pojedzie, a z resztą samochód utknął. Delyth jednak włączyła tylko ogrzewanie, podkręcając je tak bardzo, że po paru minutach zacząłem się pocić. Ułożyłem się wygodnie na tylnych siedzeniach i zamknąłem oczy, zmuszając się do snu.

     Gdy się obudziłem, strasznie chciało mi się siku. To chyba przez litry wypitego soku jabłkowego. Usłyszałem ciche stuknięcie, które z początku myślałem, że tylko wymyśliłem, ale po paru chwilach odezwało się jeszcze raz. Przetarłem oczy, orientując się, że w środku samochodu nie ma Delyth. Uciekła? Dopiero teraz zauważyłem dwoje ludzi obściskujących się i całujących i to wszystko na masce mojego pikapa. Wyszedłem na zewnątrz, czując jak moja szczęka opada na ziemię. Delyth całowała się z jakimś umięśnionym chłopakiem.
     — Ze wszystkim obrzydliwych rzeczy jakie widziałem, ta jest najgorsza — oznajmiłem. Oboje oderwali się od siebie, łapiąc powietrze. Delyth zaczesała włosy za uszy, rumieniąc się. Popatrzyłem na jej kolegę. Był niższy ode mnie może o jakieś dwa centymetry, ale ciało miał lepiej zbudowane. Wyglądał jak typowy bandzior. Krótko obcięty ze skórzaną kurtką.
     — Już nie śpisz? Jak się czujesz? — spytała mnie Delyth.
     — Po tym co widziałem znacznie gorzej — przyznałem. Nie żebym był jakimś znawcą pocałunków, czy co. Miałem wprawdzie tylko jedną dziewczynę i chodziliśmy ze sobą jakieś dwa tygodnie. Miałem może trzynaście lat, a ona nazywała się Brit i była jedyną dziewczyną w klasie, która miała piersi. Zapamiętałem ją jako blondynkę w różowym sweterku. Była nawet ładna, ale teraz dorosła i wyglądała jak lalka Barbie. To z nią przeżyłem swój pierwszy i jedyny pocałunek. Chciałem się przed nią jakoś popisać, ale wyszło na to, że to ja jestem tym, który się nie zna. Całowałem ją z cofniętym językiem i z zaciśniętymi powiekami. Był to ten dzień, w którym ze mną zerwała, a ja dostałem depresji i przez kilka kolejnych dni siedziałem w pokoju z twarzą w poduszce. Przeszło mi jak tata kupił mi nową grę, ale złamane serce wciąż się nie zrosło.
     — To ten kolo, nie? — spytał ten-którego-imienia-nie-znałem (LOL). Nie miałem bladego pojęcia co Delyth zdążyła mu o mnie powiedzieć i zastanawiałem się dlaczego mi nie powiedziała nic o nim. Naciągnąłem na uszy jej czapkę, którą wciąż miałem an głowie.
     — To Quinlan — przedstawiła mnie. — A to Bryan.
     — Nie ufam ludziom, którzy noszą imię takie jak moja siostra — przyznałem. — Słuchaj no, Bryan. Co tu robisz? Zgubiłeś się? — spytałem. Chciałem zabrzmieć jak twardziel, ale chyba nie otrzymałem zamierzanego efektu.
     — Co to za frajer?
     — Dla ciebie pan frajer i tak się składa dzieciaku, że naruszyłeś moją przestrzeń prywatną. Może i jesteś koleżką Delyth, ale mnie to nie interesuje. Zgubiłeś rodziców? Biedny, mały...
     — Quin — przerwała mi dziewczyna, lekko zażenowana. — Bryan jest pełnoletni — wyjaśniła. Zagryzłem dolną wargę, drapiąc się po karku. Turba. Spostrzegłem jak Bryan zaciska mocno pięści. Chciał się bić? Z chęcią mu dokopię, mimo iż pragnąłem najpierw zrobić siku. Delyth stanęła między nami, widząc jak to wszystko może się skończyć.
     — Kochanie, odejdź — polecił.
     — No właśnie kochanie, odejdź — powtórzyłem. Dostrzegłem jak twarz Bryana staje się czerwona. Odsunął dziewczynę i rzucił się na mnie, przewracając nas oboje na ziemię. Zaczęliśmy się szarpać. Właśnie wtedy przypomniała mi się istotna sprawa. Ja nigdy wcześniej się nie biłem. Byłem taką osobą, która unika problemów. Gdy byłem gdzieś razem z Mo, nikt nas nie zaczepiał, ale teraz byłem sam. Bryan rąbnął mnie pięścią w twarz, aż zaćmiło mnie na kilka sekund. Zacząłem kopać na ślepo, wymachując dłońmi jak bijąca się dziewczyna. Moje kolano uderzyło i to całkiem mocno między jego nogi. Usłyszałem jego jęk. Zrzuciłem go z siebie, podnosząc się prędko.
     — Del, ja straciłem oko — jęknąłem, tocząc się w kierunku dziewczyny, która wyglądała na zdenerwowaną. Schyliła się, lepiąc śnieżkę, po czym przyłożyła ją do mojej twarzy. Syknąłem, siadając na masce pikapa. Bryan doszedł do siebie dość szybko. Wstał samodzielnie, patrząc na mnie.
     — Zostaw go i wracaj ze mną do domu — polecił, zbliżając się do nas. Delyth zacisnęła mocno wargi, kręcąc głową. — Przestań się wygłupiać. Dzwoniłaś do mnie. Chciałaś mnie widzieć — zauważył.
     — Tylko twój numer pamiętałam, ale to nie tak. Zapomnij o mnie, już mówiłam, ale powtórzę to jeszcze raz. Zerwałam z tobą.
     — Jechałem tutaj całą noc!
     — Zdradziłeś mnie! — syknęła, zaciskając swoje małe piąstki. Wyglądała jak wkurzone dziecko. Jej policzki stały się czerwone. Miałem wrażenie, że rzuci mu się z pazurami do oczu i je wydłubie.
     — To nie tak — odparł, łapiąc jej przegub. Owinął wokół niego palce i pociągnął ją do siebie. — Przed chwilą się cieszyłaś na mój widok.
     — Potwierdzam — wtrąciłem, nadal przyciskając śnieżkę do napuchniętego oka. Delyth posłała mi gniewne spojrzenie, dając mi do zrozumienia, bym siedział cicho.
     — Zostaw mnie Bryan. Nienawidzę cię, rozumiesz? Świetnie, że przyjechałeś. Mogę ci to teraz powiedzieć, patrząc ci w oczy. Jesteś najgorszym chłopakiem na świecie. Nigdy ci nie wybaczę — oznajmiła, chcąc wyrwać się z jego uścisku. Jej chłopak/kolega/przyjaciel/ktokolwiek inny był jednak silniejszy. Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować, łapiąc jej tyłek, który jak się niedawno dowiedziałem, był mięsisty. Ja w wieku siedemnastu lat nie miałem dziewczyny. Byłem całkowicie pochłonięty nauką i grami komputerowymi.
     — Quin... No rusz się... — zdołała z siebie wydusić. Miałem odejść? Chcieli mieć trochę czasu dla siebie? W sumie to nawet dobrze się składało, bo strasznie chciało mi się siku. W tej samej chwili mała piąstka Delyth znalazła się na szczęce Bryana. Odepchnęła go, cofając się. — Zostaw mnie!
     Chłopak wyciągnął coś z kieszeni kurtki, a ja zorientowałem się, że to kajdanki. Wyrzuciłem śnieżkę i podszedłem do niego, mając zamiar powiedzieć mu co sądzę na temat takich dupków jakim jest on, ale zrozumiałem swój błąd dopiero po chwili. Nie miał zamiaru zakuć Delyth i wywieść ją w ciemny las, tylko mnie. Złapał moje ramię i wykręcił je do tyłu. Obalił mnie na ziemię i skuł obydwie ręce za plecami. Turba! Zacząłem kopać, ale niewiele mogłem. Podniosłem się i natarłem na niego z okrzykiem, ale popchnął mnie, przez co ponownie wylądowałem w zaspie. Zacząłem szukać wzrokiem dziewczyny, ale mogłem przekręcić głowę tylko w lewo albo prawo. Widziałem buty Bryana i pomyślałem, że może uda mi się go przewrócić. Zacząłem się turlać w jego stronę. Sądziłem, że potknie się o mnie, a wtedy na nim usiądę czy coś, ale stał stabilnie. Zaśmiał się, łapiąc mnie za kurtkę na plecach. Ściągnął mi z głowy czapkę Delyth, obracając ją w ręku. Świetnych sobie chłopaków znalazła, a co.
     — Puść go — usłyszałem jej głos, ale nigdzie jej nie widziałem. Chyba stała gdzieś z boku. — To nie jego sprawa. Rozkuj go i zostaw — poleciła.
     — Tak się składa skarbie, że nie mam kluczyków. — odparł, targając mi włosy.
     — Nie mów tak do mnie! — syknęła. Po chwili usłyszałem dźwięk zatrzymującego się samochodu obok. Przybył ratunek? Nie mogłem aż tak wykręcić głowy i zobaczyć kto to. Miałem jedynie nadzieję, że to nie jego koledzy.
     — Quinlan, co ty robisz? — Rozpoznałem głos Briany i pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że tu jest.
     — Co to za pulpet? — zaśmiał się Bryan. Zacząłem się szarpać, mając nadzieję, że mnie puści.
     — Ten pulpet to moja siostra! Kopnij go Bri, walnij w twarz! Pokaż na co cię stać!
     — Zamknij się Quinlan, rodzice też tu są — powiedziała. W tej samej chwili upadłem na twarz. Bryan wypuścił mnie w końcu. Przeklął, biegnąc w stronę samochodu, którym tu przyjechał. Przeturlałem się na plecy, widząc jak moja cała rodzinka wysiada z jeepa mojego ojca. Mama pobiegła do mnie, a tata zaczął gonić Bryana z wiatrówką. Ogólnie śmieszny widok.
     — Quinlan! Quinlan!
     — Nic mi nie jest mamo — zapewniłem. Złapała mnie za kurtkę na piersi, podnosząc. Ujęła moje policzki, jak na mój gust trochę za mocno. Mówiła coś bardzo szybko, zawiązując mi swój szal w kwiaty na szyi. Pragnąłem zdjąć z siebie te głupie kajdanki. Wraz z moją siostrą pomogły mi się podnieść. Dostrzegłem jak tata wraca, podpierając się wiatrówką.
     — Tyle brakowało, a bym ustrzelił drania — oznajmił. Uśmiechnąłem się lekko. Wszyscy zaczęli wypytywać mnie o wszystko, a ja nie wiedziałem, na które pytania odpowiadać, więc tylko przytakiwałem. W gruncie rzeczy rozglądałem się wokoło i szukałem Delyth, która wyparowała. Bałem się, że pojechała z Bryanem.
     — Muszę gdzieś iść — oznajmiłem, przerywając ten szaleńczo ważny wywiad i z rękoma za plecami pobiegłem w stronę jeziora.
     — A ty gdzie! — krzyknęła za mną Briana.
     — Siku! — rzuciłem przez ramię.
     Zatrzymałem się nad zamarzniętym jeziorem, dostrzegając przerębel, który zrobiłem wczoraj. Wzdrygnąłem się na wspomnienie lodowatej wody zamykającej się nad moją głową. Zapewne odszedłbym dalej, gdybym nie usłyszał cichego łkania. Z początku myślałem, że tylko mi się zdawało, ale po chwili skupienia zorientowałem się, że to Delyth. Ruszyłem dalej, uważając, by nie iść po lodzie. Kilka metrów dalej zauważyłem ją. Siedziała na śniegu w ręku trzymając swoją czapkę. Płakała. A jeśli dostanie ataku albo co gorsza już go dostała? Podbiegłem do niej, potykając się o własne nogi. Cudem utrzymałem równowagę.
     — Cześć — powiedziałem, siadając obok. Podniosła na chwilę wzrok, nic nie odpowiadając. Twarz miała napuchniętą, a policzki czerwone, tak jak czubek nosa. — Nie powinnaś napić się soku? Przynieść ci? To znaczy może być to trochę trudne, bo mam skute ręce, ale jak się postaram...
     — Nie — zaprzeczyła, wycierając czapką łzy. — Ja naprawdę nie chciałam do niego dzwonić, ale wtedy... Nie miałam się do kogo innego zwrócić. Trochę mnie wkurzyłeś — wyjaśniła łamiącym się głosem. Nie byłem odpowiednią osobą do udzielania rad i do pocieszania. Łzy nie wzbudzały we mnie żadnych emocji, ale łzy Delyth były inne. Miała taką napuchniętą buzię i czerwone oczy, które co chwila wycierała pomponem od czapki. No może nie nie lubiłem jej aż tak bardzo jak sądziłem na początku.
     — Chodź, wrócimy do domu — poleciłem, podnosząc się z lekkim trudem. Zacząłem się rozglądać uważnie. Dostrzegłem leżący w śniegu kamień i zacząłem kopać go w stronę dziewczyny. — Weź go i rozwal mi kajdanki — poleciłem, odwracając się do niej tyłem. Poczułem jak łapie moje nadgarstki. Nie miała kamienia. Usłyszałem dziwny odgłos, a po chwili miałem wolne ręce.
     — To tania zabawka — wyjaśniła.
     — Okay. Idź do pikapa — powiedziałem, po czym rzuciłem się w stronę najbliższego drzewa. — Przyjdę jak załatwię pewną sprawę — krzyknąłem do niej, widząc jak nadal stoi w miejscu. Wzruszyła tylko ramionami i wykonała moje polecenie.
      Z uśmiechem na ustach wróciłem do samochodu. Moja rodzina stała i czekała na mnie.
     — Omijajcie żółty śnieg — oznajmiłem, śmiejąc się cicho. Briana mruknęła coś do siebie, wywracając oczami. — Możecie jechać tam gdzie jechaliście — zapewniłem. Mama podeszła do mnie, ujmując moje dłonie. Wyglądała na zmartwioną.
     — kim był ten człowiek? Chciał ci zrobić krzywdę? — spytała. Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.
     — To była pomyłka.
     — Na pewno? — wtrącił tato. — Zapamiętałem te jego twarz. Jeszcze raz się pojawi, a dzwonię po policję.
     — To nie będzie konieczne. Muszę jechać, trzymajcie się.
     Ignorując ich dalsze pytania wsiadłem do samochodu, przekręcając kluczyk w stacyjce. Wyczułem na sobie wzrok Delyth, więc odwróciłem się w jej stronę.
     — Paliwo — przypomniała.

OLA PISZ DALEJ I MASZ MI DAĆ. DZISIAJ.

Delyth: sześć

     Quinlan klepnął mnie w tyłek. Co mu odbiło? No może go oszukałam (i to nie pierwszy raz), ale to nie powód by zachowywać się jak pajac. Czasem miałam wrażenie, że Quin to rozpuszczony dzieciak, który myśli, że wszystko mu wolno. Gdyby nie to, że już udawałam atak, powtórzyłabym go. Nie mogę jednak się wiecznie dusić, bo chłopak zacznie coś podejrzewać. 
     Usiadłam na kanapie, zastanawiając się czy nie włączyć sobie ostatni sezon LOVE/HATE. Quin zapewne by się wkurzył. Ten serial jednak działał mi na nerwy, więc nie wiem, kto bardziej by cierpiał: chłopak, który jest fanem i zdradzam mu szczegóły z ostatniego odcinka, czy może ja, anty fanka, która musi ślęczeć przed telewizorem i denerwować się za każdym razem gdy widzę tych wkurzających aktorów. Lubię denerwować Quinlana, ale nie swoim kosztem. 
     usłyszałam nagle jak ktoś puka do drzwi. Zmarszczyłam brwi, podnosząc się. To nic złego jak otworzę. Pewnie to listonosz, ale chcą sprawdzić licznik. 
      — Quin! Ktoś chyba przyszedł, otworzę! — krzyknęłam, by uprzedzić chłopaka. 
      — Nie waż się tego zrobić! — usłyszałam jego ryk. Po chwili zaczął zbiegać ze schodów, omal się nie zabijając. Jak ten dom wytrzymywał? Quinlan uderzał stopami o podłogę z siła młota parowego. 
     Nie przejęłam się jego groźbą i nim zdążył podbiec, otworzyłam drzwi. Chłopak stanął za mną, wstrzymując powietrze. 
     — Co tu robicie? — spytał chłopak, wyraźnie przerażony. W progu stała kobieta i mężczyzna, mogli mieć z czterdzieści parę lat. 
     — Postanowiliśmy, że wpadniemy z wizytą do swojego syna — powiedziała kobieta, łapiąc Quina za policzki. — Używasz kremików, które ci przesyłam? Masz taką delikatną skórą, o którą trzeba dbać — rzekła. Miałam ochotę się śmiać. Nie sądziłam, że Quinlan ma takich rodziców. Już rozumiałam dlaczego mieszkał sam. Po chwili kobieta spojrzała na mnie, uśmiechając się. Podeszła w moją stronę, wyciągając dłoń.
     — Synusiu, dlaczego nie przedstawisz nam swojej dziewczyny? — rzekła. Chłopak zbladł. Spojrzał na mnie nie wiedząc co powiedzieć. Ja jednak miałam pomysł. Uśmiechnęłam się najsympatyczniej jak umiałam. 
     — Jestem Delyth. Miło mi państwa poznać. Ja i Quin mieliśmy zadzwonić i przyjechać, ale niestety ostatnio pogoda nam nie dopisywała i nie było zasięgu — skłamałam. Matka chłopaka była mną zachwycona. Ucałowała moje policzki.
     — Tak się cieszę, moja kochana, że Quinlan w końcu sobie znalazł jakąś ładą dziewczynę. Już się bałam, że do końca życia będzie sam —powiedziała. — Mów mi Helen skarbie. A to mój mąż Matt — przedstawiła. Zerknęłam na zdezorientowanego chłopaka. Stał tak nie wiedząc co robić. Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. 
     — Mamo, po co przyjechaliście? — spytał w końcu. Nie chciał ich tu, wyraźnie dało się to słyszeć. Helen zbyła go tylko ręką. 
     — Matt, idź po Brianę, nie może wiecznie siedzieć w samochodzie — powiedziała do męża. Quin pokręcił tylko głową. Jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
     — Nie... Nie mów mi tylko, że zabraliście ze sobą moją siostrę — rzekł. Wsadził dłoń we włosy, jakby chciał je sobie wyrwać. Chyba wszystko szło nie po jego myśli. 
     — Niedługo święta, powinniśmy spędzić je razem, jak rodzina — rzekła Helen. 
     Quinlan był załamany. Zamknął się w łazience podczas gdy jego rodzina zajmowała się przygotowaniem dla siebie pokoju. Przywieźli ze sobą chyba wszystkie rzeczy z domu. Mieli materac, krzesła, walizki. Chyba nie mieli zamiaru szybko się wynosić. 
      Podeszłam do łazienki i zapukałam.
     — Idź stąd! — usłyszałam głos Quina. Cholera... Czy on płakał? 
     — To ja, mogę wejść? — odezwałam się. Po chwili chłopak stanął w drzwiach. 
     — Po co powiedziałaś im, że jesteśmy razem? — spytał szeptem. Po chwili rozejrzał się jakby w obawie, że ktoś może nas podsłuchiwać. — Właź, nie chcę by wieloryb Briana nas słyszał — dodał, otwierając szerzej drzwi. Weszłam do środka i usiadłam na pralce, która chyba nigdy nie była używana. Quinlan oparł się o umywalkę, krzyżując ręce na piersi.
     — Dobra, teraz mów — rzekł. Kiwnęłam głową.
     — To chyba nie najlepszy pomysł by twoi rodzice dowiedzieli się, że trzymasz w domu dziewczynę, która ma ataki — powiedziałam. —Z resztą, głupio było zaprzeczyć —dodałam. Tak naprawdę to nie obchodziło mnie co Helen i jej mąż sobie o mnie pomyślą. Jako dziewczyna Quina mam większe szansę na zostanie tu. Chłopak przecież nie wywali mnie z domu przy rodzicach, a nawet jak by to zrobił, Helen z pewnością by się nade mną ulitowała. Wpadłam w jej łaski.
     — Chyba zwariowałem, ale masz może rację — przyznał mi chłopak. Odchylił głowę do tyłu, wzdychając głośno.
      — Ustalamy jednak warunki — powiedział, wyciągając palec. — Po pierwsze nie całujemy się — rzekł. Kiwnęłam głową. Nie zależało mi by dzielić się z nim swoją śliną. 
     — Po drugie, nie łapiesz mnie za tyłek — dodałam. Na twarzy Quina pojawił się uśmiech. Wzruszył ramionami jakby nie było w tym nic złego. 
     — Niech ci będzie — rzekł w końcu. — Po trzecie, nie nazywaj mnie misiaczkiem, kochaniem, kotkiem itp. Zrozumiano? To mnie obraża. Jestem mężczyzną, a nie słodkim misiaczkiem — powiedział. Zaśmiałam się.
     — Szczerze, to bym się wspierało co do tej kwestii — odrzekłam. Quin spiorunował mnie wzrokiem. Po chwili jednak wyciągnął dłoń w moją stronę.
     — To jak, umowa stoi? — spytał. Zeskoczyłam w pralki.
     —Nie powinniśmy opluć sobie dłoni? — zapytałam. Chłopak wzruszył ramionami.
     — Skoro chcesz...
     —Okej, żartowałam. Stoi — rzekłam, ściskając jego wielką dłoń. 
     Gdy wyszliśmy z łazienki natknęliśmy się na jego siostrę, która omiotła nas wzrokiem.
     — To jeszcze żyje? — zdziwiła się wskazując palcem na koszulkę, którą nosiłam. Quinlanowi zadrżał mięsień na twarzy. 
     — W przeciwieństwie do twoim ciuchów w rozmiarze XXXXL to tak — powiedział gniewnie. Pulchna dziewczyna minęła nas, potrącając mnie ramieniem, przez co prawie się wywaliłam. Jak się cieszyłam, że nie mam rodzeństwa. 
     — Turba, turba, turba, turba — powiedział Quin, na co zmarszczyłam brwi. Używał dziwnych słów, ogólnie był dziwny, więc to chyba nic dziwnego? Zamotałam się w moich rozmyśleniach. 
     Zostawiłam na chwilę chłopaka samego i poszłam do kuchni, napić się soku. Już nie chciałam prosić Quina by mi go przynosił, bo był bardzo rozwścieczony. Nie byłam taka zła i potrafiłam dozować chęć manipulacji nim. Zauważyłam, że w kuchni stoi Briana i trzyma karton z sokiem jabłkowym! Mój karton! Mój sok! Policzki zrobiły mi się czerwone. 
     Spokojnie Delyth, Briana zaraz to odłoży. 
     Siostra Quinlana wcale nie miała zamiaru odkładać mojego ukochanego soczku o smaku jabłek. Wyciągnęła szklankę i nalała go sobie, a ja czułam jak zalewa mnie krew. Jeszcze tylko jeden mililitr, a zaraz do niej podejdę i zabiorę ten napój. Dziewczyna wzięła szklankę do ust i napiła się.
     — Fuj, obrzydlistwo — rzekła, wylewając sok do zlewu. Pod powiekami zebrały mi się łzy. Po chwili chwyciła kartony i chciała je wyrzucić do kosza.
     — Co ty robisz?! — wkroczyłam do akcji, czując jak serce wali mi głośno w  piersi. Briana spojrzała na mnie marszcząc brwi. Miała krótkie ciemne, proste włosy do ramion i grzywkę, przez co jej pucołowata buzia wyglądało bardziej okrągło. 
     — Mój brat nie wie co dobre. Wywalam te ohydztwo — rzekła, otwierając klapę od kosza. 
     — Zostaw to! — poleciałam, łapiąc ją za łokieć. Chciałam by zostawiła moje ukochane soczki w spokoju. Zaczęłyśmy się szarpać. Musiałam przyznać, że Briana jest silna. Popchnęła mnie przez co wpadłam na krzesło i je przewróciłam. Nagle do kuchni wpadł Quinlan. Spojrzał na mnie i na swoją siostrę. Oczy mu płonęły żywym ogniem. Złapał mnie w tali i wyszarpnął z uścisku Briany. Odsunął mnie od niej, chowając mnie za swoimi plecami.
     —W porządku? Nie dostaniesz ataku? — spytał szeptem. W sumie to o tym zapomniałam. Położyłam sobie dłoń na gardle.
     — Muszę się tylko napić — odparłam. Quin podszedł do swojej siostry i zabrał jej kartony z sokiem.
     — Nie ruszaj co nie twoje! — wrzasnął. Briana tupnęła nogą i wybiegła z kuchni. Chłopak prędko wyciągnął kubek z szafki i nalał mi soku. Podał mi go, a ja napiłam się szybko. Zamknęłam oczy, pozwalając by jabłkowy smak rozprzestrzenił mi się w ustach. Quinlan pomyślał chyba, że jest mi słabo. Klepnął mnie lekko w policzek.
     — Już dobrze? Nie będziesz się dusić? Briana bardzo cię zdenerwowała? — pytał. 
     — Już dobrze, przechodzi mi — rzekłam. Nie miałam ochoty się teraz rzucać po podłodze, udając, że mam atak. Quinowi trochę ulżyło. Usiadł na ziemi, wyciągając swoje długi nogi. Zrobiło mi się go nawet żal. Całe życie próbował uwolnić się od rodziców, a gdy w końcu mu się to udało, oni zwalają mu się na głowę. No i ta jego okropna siostra! Mnie przynajmniej matka i ojciec zostawili w spokoju. Jeden, jedyny plus dla nich za tą postawę.
     — Nie mam ochoty tu dłużej siedzieć. Idę się przejść — powiedział chłopak, podnosząc się. 
     — Pójdę z tobą — oznajmiłam, gdyż jego towarzystwo wydało mi się lepsze od jego siostry. Quin spojrzał na mnie niepewnie.
     — Jest zimno — zauważył. Wzruszyłam ramionami.
     — Zagrzeję sobie soczku i wleję do termosu. Masz termos? 

     Łaziłam z Quinlanem po okolicy. Z początku chłopak chciał gdzieś pojechać pikapem, ale zorientował się, że będzie musiał niepotrzebnie marnować paliwo, więc porzucił ten pomysł. Trzymałam termos pod płaszczem, czując jak ogrzewa moje ciało. 
     — Skoro jesteśmy sami, to może ustalimy jakąś wspólną wersję wydarzeń — powiedział. Spojrzałam na niego, uśmiechając się.
     — Nie chcesz podpaść rodzicom? Okej, w takim ramie słucham — rzekłam. Zatrzymaliśmy. Chłopak stanął na przeciw mnie. Był wyższy i zasłaniał mi słońce, dzięki czego nie świeciło mi prosto w oczy. Quin zaczął rozwalać stopą bryłkę lodu.
     — Spotkaliśmy się w sklepie... — zaczął. Prychnęłam.
     — Tak, nie mogłam dosięgnąć tamponów z wyższej pułki, więc mi je podałeś — zaśmiałam się. Quinlan zrobił się różowy na twarzy. Nie byłam pewna czy to przez to, że go zawstydziłam, czy może przez mróz.
     — W taki razie wymyśl coś lepszego — rzekł, zakładając sobie kaptur od bluzy na głowę. Właśnie zawiał wiatr, tyle, że ja byłam bezpieczna za Quinem. 
     — Potrzebujemy czegoś romantycznego i heroicznego — powiedziałam. Ujrzałam zwątpienie w oczach chłopaka.
     — Nie jestem heroiczny, a romantyczny tym bardziej — odrzekł. Przewróciłam oczami. Wyciągnęłam termos, chcąc się napić. 
     — Miłość zmienia ludzi — odparłam, pijąc ciepły sok. 
     — W takim razie miałaś wypadek i cię uratowałem — powiedział. Pokręciłam głową. Rodzice w życiu mu nie uwierzą.
     — Trochę przesadziłeś. A co powiesz na to? Jakiś młokos zabrał mi torebkę i zaczął z nią uciekać. Nagle ty wyszedłeś zza zakrętu i on cię nie zauważył, więc wleciał w ciebie. Upadł, przestraszył się i zwiał, zostawiając torebkę. Po chwili dobiegłam ja. Spostrzegłeś, że pewnie ten łobuz mnie okradł, więc oddałeś mi torebkę. Niebanalne, nietrudne i z Happy Endem — rzekłam. Quin przez chwilę zastanawiał się nad tym, marszcząc brwi, jakby studiował każdy fragmencik mojej historii. Po chwili kiwnął głową.
     — Dobra, może być — powiedział.

Obserwatorzy