czwartek, 20 sierpnia 2015

Quinlan: jeden

     Nienawidziłem śniegu. Może kiedyś, gdy byłem małym chłopcem, widząc spadające z nieba płatki śniegu czułem ekscytacje, lecz teraz, gdy po raz setny tego dnia muszę odśnieżać schody, czuję jedynie gniew. Małe, białe, natarczywe robale, które nie kąsają, ale doprowadzają do szału.
     Dzień wcale nie zapowiadał się źle. Po prostu stał się taki. Wyciągnąłem z piwnicy (którą też całą zasypało) szuflę do śniegu i zarzuciłem ją sobie za ramię. Nie lubiłem nosić rękawiczek, ani czapki, mimo iż czułem jak powoli zamarzają mi uszy. Naciągnąłem kaptur na głowę, po czym zacząłem odgarnianie ze schodów tego białe paskudztwa. Stopnie co prawda były śliskie, ale nabrałem wprawy. W ciągu ostatniego roku zjechałem na moich po tyłku tylko jedenaście razy, a porównując to z poprzednimi latami, to duży postęp.
     Nie lubiłem śniegu, ale mieszkałem górach. Jak ktoś, kto mieszka w górach może nie lubić śniegu? Na dodatek miałem wybór. Mogłem mieszkać gdzie tylko chcę, to wybrałem odludzie. Niska temperatura przestała na mnie robić wrażenia. Nawet jadąc co tydzień do sklepu znajdującego się w większym mieście, wychodziłem z domu tylko w koszulce. Właziłem do samochodu i jechałem, nawet się nie trzęsąc. Co prawda miałem zawsze włączone ogrzewanie, ale innym mówiłem wersję bez ogrzewania, by wyjść na twardziela.
     Mimo mrozu i chłodnego wiatru, poczułem jak po karku leje mi się pot. Nabrałem na szuflę dużą ilość śniegu, przerzucając go na bok, na wysokie zaspy, które utworzyłem tego dnia. Jeszcze jeden schodek i zakopię się w pościeli, nawet nie zdejmując butów. Byłem beznadziejny, zdawałem sobie z tego sprawę. W domu zawsze słyszałem: zdejmij buty, pobrudzisz dywan!; nie skacz na łóżku, bo spadniesz i się zabijesz!; nie rzucaj w psa patykiem! Ciągle nie, nie i nie. A ja nie lubiłem gdy ktoś zaczynał zdanie od nie. Mógł ktoś raz powiedzieć mi: Tak, rzuć tym patykiem! Niestety nikt nigdy mi tego nie powiedział.
     Szarpnąłem szuflą, słysząc dziwny trzask. Drewniana rączka pękła, a ja omal nie wbiłem sobie w rękę drzazg. Odskoczyłem do tyłu, krzycząc głośno, co wydawałoby się zbędne, ale porządnie się przestraszyłem. A z resztą tylko głupiec wierzy, że krzyk wywoła lawinę, mimo wszystko nigdy nie próbowałem specjalnie drzeć się na szczycie góry. Może jednak byłem tym głupcem.
     Wylądowałem w głębokiej zaspie, kaszląc, krztusząc się i przeklinając. Zacząłem się szarpać, chcąc jak najszybciej dźwignąć się na nogi. Kopnąłem z furią pozostałości po szufli, które zniknęły pod grubą warstwą puchu i udałem się do domu, trzaskając drzwiami. Nie będę odgarniał tych schodów! Dopiero gdy znalazłem się w środku poczułem jak pieką mnie ręce. Mogłem jednak zacząć chodzić w rękawiczkach. Zawsze miałem suche ręce, a jak to mówiła moja mama: masz delikatną skórę, o którą trzeba dbać. Przysyłała mi na święta całe pudło kremików, których zastosowań nie znałem i nie zamierzałem ich nawet używać. Leżały na dnie szafki i powoli traciły ważność.
     Zrzuciłem z ramion kurtkę, wieszając ją na wieszaku. Mimo iż zamierzałem położyć się do łóżka w butach, strząchnąłem je ze stóp kopniakiem. Przebiegłem obok kominka, bo uwielbiałem to robić. To uczucie gdy czuję na jak płomienie przysmażają mi łydki jest cudowne! Zawsze biegałem jak oparzony, mimo iż nigdzie mi się nie spieszyło. Wyciągnąłem koc z kufra, który był chyba najstarszą rzeczą w tym domu i oto jak szanowałem jego lata, stał się miejscem spoczynku koców. Trzasnąłem wiekiem, bo trzaskać też lubiłem. Każde drzwi i drzwiczki w tym domu zostały przeze mnie trzaśnięte. Czasami żałowałem, że w dużych sklepach  wejścia same się rozsuwają, bo nimi też chętnie bym grzmotnął.
     Zarzuciłem koc na ramiona i mimo iż przestałem szukać norek Hobbitów już kilka lat temu, okryłem się nim, jak peleryną i rzuciłem na kanapę, krzycząc: za Shire! Tak, byłem pełnoletni. Inaczej rodzice nigdy nie pozwoliliby mi zamieszkać samemu na takim odludziu.
     Podczas gdy ja wygrzewałem się przed kominkiem, szukając wygodnej pozycji, mój telefon zaczął wariować. Chciałem to zignorować, ale dzwoniący telefon w tym domu (gdzie zasięg był rzadkością) był dla mnie objawieniem. Od czasu do czasu musiałem przecież z kimś pogadać, bo jeszcze zapomnę jak się nazywam. Z prędkością światłą zerwałem się z kanapy (nie zdejmując broń Boże peleryny Hobbita z ramion) i wbiegłem po schodach z gracją. O ile słonie mają gracje. Ekran mojej komórki zapalał się i gasł. Nie lubiłem co prawda dzwonka, bo był irytującą melodyjką, której nie dało się zmienić. Czułem się w tej chwili jak superbohater, który ma tylko jedną milisekundę by odebrać, bo być może to ostatni sygnał. Rzuciłem się, dosłownie lecąc w powietrzu z wyciągniętą ręką. Ja naprawdę leciałem! Z moich ust wydobyło się słowo: nie, ale brzmiało raczej tak: eeee!, po czym moje palce owinęły się wokół telefonu. Nacisnąłem zieloną słuchawkę i wyrżnąłem prawym barkiem o szafkę, przypominając sobie o grawitacji. Upadłem na podłogę, ale peleryna złagodziła nieco upadek. Ignorując tępy ból, przycisnąłem komórkę do ucha, nie mając czasu sprawdzić czyje imię wyświetlało się na wyświetlaczu. (Bo wyświetlacz jest po to, by wyświetlać.)
     — Halo? — odebrałem. Po drugiej stronie odezwał się jakiś szum i w pierwszej chwili myślałem, że to tylko głupie żarty albo zasięg zaczął nawalać, co było bardzo prawdopodobne, bo gdy kilkakrotnie usiłowałem zamówić pizze, połączenie zostawało przerywane po słowach: Chciałbym zamówić pizze.
     — Kto odebrał? — usłyszałem po chwili. Na moich ustach zagościł szeroki uśmiech na dźwięk głosu przyjaciela.
     — A do kogo dzwoniłeś, Mo? — spytałem, kładąc się na wznak na podłodze. Włączyłem głośnik i położyłem komórkę na swojej piersi.
     — Quin? To ty żyjesz! Jeszcze nie zjadły cię niedźwiedzie! — wykrzyknął Morgan, mój najlepszy przyjaciel. Westchnąłem cicho, podkładając sobie ręce pod głowę.
     — Po pierwsze, tutaj nie ma niedźwiedzi, a po drugie, nawet gdyby były, spałyby w swoich dziuplach obżarte tak bardzo, że zrobiłoby im się niedobrze na mój widok — odpowiedziałem.
     — Niedźwiedzie nie mieszkają w dziuplach — zauważył. Wywróciłem oczami, żałując, że nie może tego zobaczyć, bo moje białka zostały na wierzchu jeszcze kilka sekund. Nauczyłem się tego, by straszyć siostrę. Uważała, że jak będę tak robił, dostanę zeza albo oczy mi się wyleją. Głupota. — Masz jedzenie? — spytał Morgan z udawaną troską w głosie.
     — Mam. Dopiero w sobotę jadę po zapasy.
     — Masz dostęp do wody?
     — Tak.
     — Czyli nie umrzesz z pragnienia?
     — Umrę ze zgryzoty. Nie pamiętam jak wyglądasz, Mo. Prześlij mi twoje zdjęcie, bym mógł je powiesić nad łóżkiem. Oprawię ją w ramkę w serduszka i będę ci mówił dobranoc i dzień dobry — poleciłem. Morgan zaśmiał się. Było to raczej uderzenie meteorytu o Ziemię. Zawsze czułem się niezręcznie w jego towarzystwie gdy wybuchał śmiechem. Mógł być bardziej subtelny.
     — Co robisz?
     — Leżę na podłodze w hobbickiej pelerynie.
     — Czyli nic nowego — zauważył. Już wyobrażałem sobie jak jego usta wyginają się w tym przerażająco krzywym uśmieszku. Wyglądał wtedy jak złoczyńca i zawsze zastanawiałem się, czy mogę mu ufać. — Jak długo chcesz być tam sam? Siostrula nie chce ciebie odwiedzić? — spytał po chwili. Prychnąłem, opluwając się. Wytarłem wargi rękawem, podnosząc komórkę, Zacząłem mówić do ekranu.
     — Briana? Wiesz jak cieszyła się jak wyjeżdżałem? Jestem pewien, że ukradła mój pokój — powiedziałem. Nigdy nie potrafiłem znaleźć wspólnego języka z siostrą, mimo iż była młodsza tylko o rok. Ją interesowały lalki, a mnie samochody. Prócz tego uwielbiałem robić jej na złość i patrzeć jak jej pucołowata twarz staje się czerwona. Zawsze wyprowadzałem ją z równowagi. Kiedyś, gdy mięliśmy coś koło dziesięciu lat nasi rodzice nadmuchali nam basen w ogródku. Zatapiałem wtedy jej klapki albo biegłem z nimi gdzieś daleko, by nie mogła wyjść. Nigdy nie rozumiałem dlaczego nikt się z tego nie śmieje. To było śmieszne gdy jeden klapek pływał na dnie, a drugi na powierzchni. Nawet teraz, wspominając te czasu zaśmiałem się do siebie.
     — Jest mi tak dobrze — zapewniłem zgodnie z prawdę, wpatrując się w sufit. Nikogo nie potrzebowałem, nawet Morgana. Mimo wszystko zawsze odbierałem jak dzwonił. — Nie muszę sprzątać, ścielić łóżka i chodzę w bokserkach do południa.
     — Ty to masz — jęknął. Uśmiechnąłem się do siebie. Lubiłem wmawiać sobie, że jestem wybrańcem. Szczęśliwym człowiekiem, który był tak dobry, że dostał własny dom, w którym może robić co chce. — Wiesz, chyba muszę kończyć — powiedział po chwili.
     — Na razie Mo.
     — Na razie Quin.
     Rozłączył się.
     Rzuciłem telefon na łóżko i dźwignąłem się powoli z podłogi. Byłem trochę obolały po moich heroicznym wyczynie i żałowałem, że nikt tego nie widział, ani że nie mam zamontowanej kamery w pokoju. Chciałem móc oglądać mój super skok cały czas i pokazywać go innym ludziom, by też mnie oglądali. Jak już mówiłem, lubiłem wmawiać sobie, że jestem wybrańcem.
     Postanowiłem wyjść na dwór i sprawdzić jak się sprawy mają. Schody pokryła cienka warstwa puchu. Śnieg przestał sypać tak intensywnie, na co odetchnąłem w duchu. Zszedłem po schodach pewnym krokiem, mimo iż nikogo tu nie było i nikt nie mógł mnie zobaczyć. Lubiłem się popisywać i chwalić. Zeskoczyłem sprawnie z ostatniego stopnia lądując stopami na śliskim kiju, który służył jako rączka od szufli i poślizgnąłem się. Widziałem takie rzeczy w filmach i nigdy nie sądziłem, że coś takiego może stać się naprawdę. Wyleciałem w powietrze i wylądowałem w zaspie na plecach. Zacząłem się szamotać, klnąc pod nosem. Nie potrafiłem zachować spokoju w takich momentach. Gdy się ośmieszyłem, chciałem jak najprędzej się z tego wywinąć, przez co ośmieszałem się jeszcze bardziej i tak oto zamykało się to kółko. Wstałem powoli, otrzepując śnieg ze spodni. Odszukałem leżący na ziemi kij i zaniosłem go do piwnicy, wyrzucając w najdalszy kąt. Strasznie się nudziłem, a wygrzewanie się przed kominkiem przestało już być takie ciekawe. Musiałem w końcu przyznać się przed światem: byłem samotny. Sam jak palec, bez nikogo. Rodzice pisali tylko na święta, a to znaczy, że niedługo też napiszą. Siostra ukradła mój pokój, więc mój wyjazd był jej na rękę, a kumpel nie może do mnie przyjechać. Nie miałem sąsiadów, a jedyną osobę, którą znałem w okolicy była pani kasjerka w sklepie, w którym kupowałem bułki.
     Wyciągnąłem z kieszeni kurtki kluczyki od mojego pikapa, czując jak krew mnie zalewa. Wyglądał tak, jakbym przewoził nim śnieg. Idealny samochód! Chwyciłem to, co zostało z szufli i zacząłem wyrzucać za siebie śnieg z przyczepy. Wiedziałem, że po drodze i tak napada, ale będzie go mniej, niż by było gdybym odjechał w tej chwili. Postanowiłem pojechać do sklepu i kupić jakąś szeroką i długą narzutę, którą będę mógł przykryć mój samochód. Najchętniej kupiłbym narzutę na cały dom, byle uwolnić się od odśnieżania. Gdy skończyłem, wróciłem do domu po komórkę, mimo iż wiedziałem, że nikt nie będzie do mnie dzwonił. Zawsze zabierałem ją, gdy wyjeżdżałem. A co jeśli, będę świadkiem czegoś złego? Może czyjś samochód utknie w zaspie albo kogoś okradną? Zawsze trzeba trzymać rękę na pulsie.
     Samochód odpalił. Sprawdziłem ilość paliwa, bo nie pamiętałem czy ostatnio tankowałem. Był prawie pełny bak, więc odetchnąłem z ulgi. Włączyłem wycieraczki, odwracając się, by wykręcić. Oparłem rękę o fotel pasażera, zastanawiając się czy sprzedają może samochody tylko z miejscem za kierownicą. Po co mi cztery dodatkowe fotele, skoro jeżdżę wszędzie sam? Miałem jedynie nadzieję, że drogi są odśnieżone. Nie znosiłem utykać w korkach, a jeszcze bardziej w wysokich zaspach. Ja po prostu byłem samotny. Potrzebowałem jakiegoś przyjaciela i nie miałem w tej chwili na myśli Morgana. Może kupię sobie rybkę? Chyba nie jedzą dużo no i nie brudzą, a nawet jeśli brudzą to tego nie widać, chyba że będą brudzić cały czas. Jak w ogóle się wymienia wodę? Byłem tak zdeterminowany, że mogłem zatrzymać się przez zamarzniętym zbiornikiem wodnym, wykroić przerębel i własnoręcznie wyciągnąć rybę, która zostałaby moim najlepszym przyjacielem. Jakby mi się znudziła, najwyżej bym ją zjadł. Bo od czego w końcu są najlepsi przyjaciele? By pomagać.
     Droga, tak jak się spodziewałem, była pusta. Chyba szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo kilka minut temu jechała tędy jakaś koparka. Wycieraczki pracowały non stop, mimo iż nie były to najgorsze warunki w jakich jechałem. Radio w moim pikapie się popsuło, więc zmuszony byłem nucić pod nosem jakąś głupią piosenkę boysbandu, którego uwielbiała moja siostra.
     Przez chwilę miałem wrażenie, że przeoczyłem jakiś znak, ale przecież było to niemożliwe, bo jechałem tędy milion razy. Zwolniłem nieco, przyklejając pół twarzy do szyby. Chciałem zorientować się gdzie jestem. Poczułem jak palę się ze wstydu na widok jadącego znad przeciwka samochodu. Jak byłem mały zawsze bawiłem się w glonojada i przyciskałem twarz do każdego okna. Ludziom wtedy to się podobało i uważali, że jestem śmiesznym dzieckiem, a wszyscy lubią śmieszne dzieci. Teraz jednak wyglądałem jak żenujący koleś jadący zasypanym pikapem.

4 komentarze:

  1. Tak się zaczytałam, że nie zauważyła kiedy skończyła mi się muzyka.
    Polubiłam głównego bohatera, jest całkiem zabawny (no chyba, że mam dziwne poczucie humoru).
    Nie pozostało mi nic więcej jak czekać na rozwinięcie historii :).
    Pozdrawiam i życzę weny ^^

    Zjawa

    OdpowiedzUsuń
  2. Blog został przyjęty do spisu
    -Blogeria.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ludzie z samotności robią dziwne rzeczy, ale mi to nie przeszkadza. Ogólnie bohater jest naprawdę śmieszny i gdybym mogła z chęcią potowarzyszyłabym mu, by nie był samotny :)
    Szablon jest naprawdę piękny, a nagłówek brak słów, aby go ocenić, napis z odbiciem świetny, uwielbiam takie efekty. Gratuluje współpracy i weny dziewczyny :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piszecie bloga we dwie. Dwie dziewczyny. A oto przed sobą mam rozdział przedstawiający typowe myślenie faceta. Wyrazy podziwu, naprawdę.
    Uśmiałam się kilka razy czytając posta. "Tak, rzuć tym patykiem", "peleryna Hobbita", odśnieżanie.. I te myśli o rybce. Nie wiem, skąd to bierzecie, ale naprawdę wygląda to, jakby pisał to chłopak! Po raz drugi wyrazy podziwu.
    Zakończenie także jak dla mnie na duży plus, nie kończy się jakoś tragicznie, nikt nie ginie albo coś się stało niespodziewanego. Spokojnie, stonowanie naprawdę mi się podoba. Co nie zmienia faktu że cholernie mnie zaciekawiłyście i czekam tutaj na kolejny rozdział.
    Do następnego, weny! :*

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy